Ałbena Grabowska

Matki i córki


Скачать книгу

że babcia lub prababcia (posądzam raczej prababcię, ona nie lubiła surowej zimowej grafiki) przekrzywią je, gdy tylko odwrócimy oczy. Po powrocie ze szkoły zastawałam dom w ruinie (jak by powiedziała babcia). Fotel był ustawiony naprzeciwko telewizora, ulubione szale spoczywały na kanapie, w zasięgu starczych rąk. Zdarzało się, że z szafki wychodził sok malinowy i nalewał się do ulubionych kubeczków w sikorki. Te kubeczki przywędrowały ponoć z Rosji, gdzie prababcia przebywała w bliżej mi nieznanych okolicznościach.

      – Mamo, babcia nabałaganiła – żaliłam się.

      – Nie pleć bzdur – mówiła matka i chowała, poprawiała, wyrównywała.

      Musiała mi jednak wierzyć, bo nigdy, przenigdy nie powiedziała, że to ja jestem sprawczynią tych zajść. Nie inaczej się działo, kiedy zostawałyśmy same w domu. W owych czasach, gdy byłam mała, istniało jeszcze coś takiego jak długie zimowe wieczory. Zdarzały się głównie jesienią i zimą i polegały na tym, że czas się dłużył. W obecnych czasach już ich nie ma. Zniknęły z kalendarza w czarnych dziurach portali społecznościowych. Obawiam się, że bezpowrotnie.

      W jeden z takich wieczorów, a tego dnia przypadała akurat miesięcznica śmierci babci, bodajże siódma, światło zaczęło gasnąć i zapalać się, w szafie skrzypiało, w podłodze dudniło. Wreszcie drzwi się otworzyły i uderzyły w ścianę.

      – Babcia! – wykrzyknęłam.

      – Elektrownia – powiedziała matka.

      – Prababcia! – próbowałam.

      – Przeciąg – westchnęła.

      Popłakałam się. Nie ze strachu, ale z niemocy. Czemu one nam to robiły? Czemu ona mnie to robiła?

      – Nie płacz, skarbie. – Matka znowu źle odczytała moje uczucia. – Babcia i prababcia są w lepszym świecie. Patrzą na nas z góry i nie chciałyby, żebyśmy płakały.

      Po czym sama odłożyła druty (mój sweter, który usiłowała dokończyć, ale nigdy tego nie zrobiła) i popłakała się, ale już na inszą intencję.

      – Mateńko – chlipnęła. – Co my teraz zrobimy?

      Prababcia lub babcia (raczej babcia, prababcia tego nie cierpiała) trzasnęła drzwiami, ale ja już nic nie mówiłam. I tak nikt mi nie wierzył. Z czasem tych trzaśnięć było coraz mniej, co absolutnie nie znaczy, że prababcia i babcia zostawiły nas w spokoju. Raczej przeniosły się do kuchni i zajęły przestawianiem kubków oraz przesypywaniem pieprzu do solniczki i soli do pieprzniczki.

      – Może pójdziemy na grób zapalić im świeczkę? – zasugerowałam.

      Lubiłam cmentarze, tam przynajmniej babcia i prababcia były przytłoczone przez inne martwe ciała. Musiały się liczyć z sąsiednimi umarlakami, więc nie mogły robić nam numerów. I nie robiły. Nie gasiły świeczek, nawet na wietrze, nie dawały głupich znaków. Trzymały gardę zupełnie martwe. Jak przyzwoite kobiety. To moja kolejna refleksja życiowa. Umarły liczy się tylko z innymi martwymi. A żywi boją się umarłych bardziej niż żywych. Zaskakujące.

      – Lilu, jest wieczór… – zdumiała się matka. – Chcesz teraz iść na cmentarz?

      No tak. Zapadł wieczór. W telewizji leciał ulubiony serial babci, na innym kanale w tym samym czasie ulubiony program prababci. Za życia kłóciły się, która obejrzy swoje. To dlatego tak stukały i pukały. Chciałam powiedzieć o tym mamie, ale patrzyła w przestrzeń, a wtedy lepiej było nie zaczynać z nią poważnych dyskusji.

      – Może w najbliższą niedzielę? – Uśmiechnęła się przez łzy.

      W niedzielę to już nie będzie to samo. Zwłaszcza rankiem. Kiwnęłam jednak głową.

      Doczesne ochędóstwo babci i prababci także stanowiło problem, którego matka nie widziała. W domu stały trzy szafy. A właściwie dwie, tylko jedna – na całą ścianę. Tę właśnie zajmowały babcia z prababcią, a małą, w korytarzu – ja i mama. Po śmierci prababci nic nie zostało z tej szafy wyjęte i oddane, podobnie po śmierci babci. Zastanawiałam się czemu. Czy nie trzeba by oddać wszystkich rzeczy do jakiegoś zakładu opieki społecznej?

      – Jaki zakład opieki społecznej potrzebuje ubrań twoich babć? – mruknęła matka, kiedy ją o to spytałam.

      – Tak się robi, żeby pożegnać się ze zmarłymi – powiedziałam.

      – Nie pyskuj. – Mama popatrzyła na mnie przeciągle.

      Nie pyskowałam, chociaż wtedy zrozumiałam, że chociaż masz rację, ale nie jest to wygodna racja, dorośli twierdzą, że jesteś bezczelna.

      – Nie pyskuję – powiedziałam poważnie. – Trzeba oddać rzeczy babci i prababci. One by tego chciały.

      Guzik prawda. Nie miałam pojęcia, czy by tego chciały. Po czyjejś śmierci zazwyczaj mówimy, że umarły patrzy z góry albo chciałby tego czy tamtego. Nam, żywym, to pasuje, martwi nie są w stanie się bronić. Nie mogą zaprotestować, jeśli karczujemy ich ulubiony ogród, twierdząc, że oni by tak chcieli. Nie mogą zaprzeczyć słowom „nie rób tego, oni na pewno by tego nie chcieli”. Są bezsilni wobec naszego „babcia chciałaby, żebyśmy się cieszyły”. Moja babcia i prababcia nie umarły, dlatego ani się nie broniły, ani nie protestowały. Przeciwnie. Obie sobie siadły na fotelikach (poznałam to po szalu babci, który zawędrował na podłokietnik) i patrzyły, jak mama męczy się z zawartością ich szafy. Bo ona w końcu się na to zdecydowała.

      – Pomożesz mi, Lilu? – spytała zrezygnowana.

      Najwyraźniej taka praca ją przerastała. Ja miałam dwanaście lat, ale szybko bym się z tym uporała. Po prostu wszystko, jak leci, wpakowałabym do wora i zawiozła do najbliższego szpitala. Czemu do szpitala? Słyszałam, jak jedna sąsiadka o tym mówiła. Mąż jej umarł i opowiadała innej sąsiadce, że „zebrała wszystkie rzeczy Kazika i zawiozła do szpitala”. Proszę pani, czy pani wie, że oni bardzo się ucieszyli? Bo tam, niech sobie pani wyobrazi, trafia mnóstwo bezdomnych i oni nie mają się w co ubrać. Właśnie. Przychodzą z tymi swoimi zasikanymi rzeczami i wkładają piżamy, a potem, gdy wychodzą, to wie pani, nie dają im przecież tych zaszczanych szmat.

      Wszystko wiedziałam. Zaszczane szmaty. Bezdomni. Nieważne, że w życiu nie widziałam bezdomnej kobiety.

      – Trzeba zawieźć do szpitala – doradziłam.

      Właśnie. Należało zrobić dobry uczynek i pomóc nieszczęsnym bez dachu nad głową. Skoro nie mieli domu, to niechby chociaż odszykowali się w ubrania babci i prababci.

      – Co ty znów mówisz? – zdumiała się matka. – A komu przypadną do gustu rzeczy po prababci?

      – To co z nimi zrobimy? – spytałam.

      Matka wzruszyła ramionami, a potem zaczęła zdejmować ubrania z wieszaków, sztuka po sztuce. Zachowywała się przy tym niczym pani w sklepie. Unosiła poszczególne fragmenty garderoby, oglądała dokładnie, jakby chciała je ocenić pod kątem ewentualnego zużycia tkaniny, a potem składała starannie na kupkę na tapczanie. I tak po kolei, bluzka po bluzce, spódnica po spódnicy. Ja uciekłam w pewnym momencie, bo po pierwsze, znudziłam się, po drugie, głupio było tak stać i patrzeć, a po trzecie, rzeczy prababci wydzielały dziwny słodkawy zapach, od którego robiło mi się słabo. Zaczęłam oglądać telewizję, chyba jakiś odcinek telenoweli, tej pierwszej, która zapoczątkowała niekończący się pochód naiwnych historyjek o życiu niebędącym życiem. Wreszcie mama przyszła do pokoju, usiadła koło mnie i razem wysłuchałyśmy wieczornych wiadomości.

      – Pomóc ci, mamusiu? – spytałam po niewczasie.

      – Dziękuję, skarbie, już sobie poradziłam