Ałbena Grabowska

Matki i córki


Скачать книгу

wizyt na cmentarzu naszła mnie refleksja. Grób był pojedynczy. Pierwsza umarła prababcia i złożono ją do mogiły. Gdy zmarła babcia, rozkopali trochę i położyli trumnę na tej poprzedniej, która nie zdążyła się rozłożyć w miesiąc. Babcia leżała na prababci.

      – Ile czasu trzeba, żeby trumna się rozpadła?

      – Cóż to za pytanie? – nie odpowiedziała matka.

      – A kiedy babcia wpadnie do prababci? – dopytywałam.

      Teraz były związane jedynie duchowo. Ciekawiło mnie, po jakim czasie połączą się ich kości.

      – Lila, przestań pleść! – Podwyższyła ton.

      Potem zaczęła płakać i dopadły mnie wyrzuty sumienia, bo znów mówiła coś o mateńkach.

      – Mamo, czy my nigdy nie oddamy rzeczy po babci i prababci? – Pogłaskałam ją po ramieniu.

      – Oddamy. Chodź, bo zimno.

      Naprawdę liczyłam na to, że odejdą – jeśli nie z domu, to przynajmniej z tej wielkiej szafy. Wieczorem prababcia zaczęła skrzypieć szafą jak najęta. Nie wytrzymałam i znów spytałam o ubrania i pamiątki.

      – Nie rozumiem cię, Lilu. – Matka oderwała wzrok od robótki (to nie był ten mój sweter, tylko jakiś szalik, nie mam pojęcia dla kogo robiony). – O czym ty mówisz?

      Zamiast z nią polemizować (nie dałabym rady, miałam tylko niecałe trzynaście lat), podeszłam do szafy i otworzyłam ciężkie skrzydła. Była pusta.

      Dni mijały mi jak we śnie. Czasami wydawało mi się, że sen jest jawą, a rzeczywistość rodzi się w mojej pogrążonej w objęciach Morfeusza głowie. To o Morfeuszu wymyśliłam nie teraz, tylko wtedy. Bardzo interesowałam się mitologią. Najbardziej ludzkim aspektem tychże bogów. Złośliwych, wrednych, okrutnych. Podobnych do babci i prababci. One nie były okrutne (przynajmniej wtedy o tym nie wiedziałam), ale na pewno złośliwe (babcia) i wredne (prababcia). Przypominały greckie boginie. Nieśmiertelne staruchy panoszące się wszędzie, zamieniające życie młodych bogiń w piekło.

      Wypełniały moje sny. Często kładłam się głodna, bo nie chciało mi się zrobić sobie kolacji albo obiad mi nie smakował (nie cierpię mielonych, które mama robiła z upodobaniem, zamrażała i rozmrażała, i tak w kółko), a z mojej głowy wyzierały przodkinie. Właziły w moją podświadomość i mąciły mi myśli. Były niczym Erynie wyżerające innym jedzenie. Budziłam się zmęczona, z przerażeniem rozglądając się dokoła. Powinnam poczuć ulgę, pomyśleć „dzięki Bogu, to tylko sen”. Tak jednak się nie działo. Na jawie były jeszcze gorsze, chociaż nieżywe.

      – Mamo, czy mogłabyś nie gotować kotletów mielonych? – prosiłam, mając złudną nadzieję, że owe kotlety są odpowiedzialne za moje złe sny.

      – Kotlety się smaży, nie gotuje – odpowiadała wymijająco.

      – Czy mogłabyś ich nie smażyć? – upierałam się.

      – Nie grymaś, babcia by się gniewała – mówiła nieuważnie.

      – Proszę, mamo, po nich mam złe sny…

      Wpatrywałam się w nią, ale ona unikała mojego wzroku.

      – To śmieszne – rzucała w końcu, a ja nie byłam pewna, czy mówi tak, gdyż śmieszy ją związek między mielonymi a fazami snu, czy też uważa, że po innym daniu śniłabym podobne koszmary.

      – Proszę… – Sięgnęłam po to słowo klucz, które w naszym domu nigdy nie otwierało żadnych drzwi. – Proszę… – powtórzyłam szeptem.

      Nie słuchała, pogrążona we własnych myślach. A więc dziś w nocy jedna lub druga znów przyjdą mieszać mi w głowie.

      – Dobrze, Lilu – powiedziała matka nieoczekiwanie. – Wolisz schabowe? Pierogi? Pracuję i nie mam czasu, żeby codziennie gotować.

      Nie cierpiałam pierogów, a po schabowych przychodziły obie jednocześnie, i tego nie dało się przespać.

      – Wolałabym zupę albo gulasz. Czemu u nas nigdy nie ma zupy? Jadłam kiedyś u pani Hani barszcz ukraiński. Taki dobry…

      Pani Hania to nasza sąsiadka. Już nie pamiętam, czemu się u niej znalazłam, coś się stało z moim kluczem. Poczęstowała mnie barszczem. Cudowny smak.

      – Albo krupnik… – próbowałam.

      Jadłam go raz na wycieczce szkolnej. Dzieci wybrzydzały, że okropny, pewnie wolały rosół, ale ja jadłam z wielkim apetytem. Nie umiem powiedzieć, co było moją ambrozją. Krupnik czy barszcz ukraiński. A może pomidorowa? Ta sama co ze stwierdzenia, że „ktoś nie jest zupą pomidorową, żeby wszyscy go lubili”.

      Matka popatrzyła na mnie przelotnie.

      – Babcia i prababcia nie lubiły zup? – Postanowiłam iść na całość.

      – Prababcia po zesłaniu na Sybir jadła tam głównie rzadkie wywary z buraków i ziemniaków. Gdy znalazło się trochę kaszy, to miała święto.

      To tym bardziej powinna lubić krupnik. Nie wiedzieć czemu, napełniło mnie to nadzieją.

      – Prababcia była zesłana na Sybir? – Odłożyłam widelec. – Kiedy? Dlaczego? Opowiedz, proszę…

      – Głodowała tam i jadła zupy… Dlatego nigdy ich nie jemy.

      Co tam zupy.

      – Ale opowiedz o tej Syberii! Proszę, proszę…

      Słowo klucz, które niczego nie otwiera.

      – Nie teraz, Lila, bo mam robotę. Z butów wyrosłaś, trzeba kupić nowe.

      Trzymać się tematu zupy. Może to coś da.

      – A babcia?

      Żywiłam złudną nadzieję, że może ona lubiła barszcz.

      – Babcia głodowała w czasie wojny. Przestań mnie już męczyć – powiedziała mama.

      – A gdzie babcia przebywała w czasie wojny? Walczyła w powstaniu warszawskim? Odbijała Rudego?! – ekscytowałam się.

      – Nie chcę o tym mówić! – prawie krzyknęła.

      Zdumiało mnie to. Na co dzień mama była spokojna, stonowana, przezroczysta raczej. Nigdy nie słyszałam jej krzyczącej. Łzy nabiegły mi do oczu. Przecież nie chciałam jej urazić.

      – Mamo, ale one nie żyją. Czy nie mogłabyś mi zrobić zupy? – jęknęłam.

      – To śmieszne, co mówisz – wycedziła. – Jesteś śmieszna i niegrzeczna. To śmieszne. Jedz natychmiast!

      Trzy razy powtórzyła słowo „śmieszne” w odniesieniu do mnie. Obraziła mnie.

      – Dlaczego śmieszne? – Odsunęłam stanowczo talerz z ledwie nadgryzionym mieloniakiem i całą górą ziemniaków oraz surówki.

      Bez słowa go sprzątnęła, chociaż od kilku lat to ja po posiłku zbierałam talerze, myłam je i wycierałam. Następnego dnia dostałam ten sam nadgryziony kotlet. Matka już nie rozmawiała ze mną podczas obiadów. Sama nie jadła w ogóle albo stołowała się w pracy. Lubiłam sobie wyobrażać, jak w stołówce spółdzielni mieszkaniowej, w której była sekretarką, zamawiała na przemian barszcz, krupnik oraz pomidorową.

      Nie znałam smutniejszego domu niż nasz. Nie znałam, co prawda, to prawda, wielu innych domów, zatem i skalę porównawczą miałam niewielką. Dwie sąsiadki, które odwiedzałam, panie Hania i Halinka, posiadały podobne mieszkania co my, tyle że mniejsze. My zajmowałyśmy całe skrzydło na parterze starego domu na Tamce. Wchodziło się do