Graham Masterton

Dziedzictwo


Скачать книгу

nie żartuję. Dokuczałem jej tylko dlatego, że nie widziałem żadnego innego sposobu stłumienia męczącego odczucia, że dzisiejszego wieczoru coś bardzo potężnego i bardzo przerażającego zamieszkało w naszym domu. Nie dziwnego, iż ludzie dowcipkują sobie tak często ze śmierci i zakładów pogrzebowych. Jak inaczej można poradzić sobie z tą mroczną zagadką, przed którą każdy stanie?

      Doznałem w tym momencie nieprawdopodobnego przeczucia, tak czarnego jak poruszające się na wietrze pióropusze na ciągniętym przez konie karawanie, tak dzikiego jak przybrzeżny tajfun.

      Potem spróbowałem podnieść krzesło.

      – Aaach! – krzyknąłem i oderwałem ręce, ponieważ w chwili, w której chciałem je dźwignąć, wężopodobne poręcze zaczęły się wić, a były tak zimne i tak sprężyste jak prawdziwe gady. Odskoczyłem od krzesła z podniesionymi rękoma, a po moich jądrach, które skurczyły się i stały podobne do pary pomarszczonych włoskich orzechów, można było ocenić, jak bardzo byłem przerażony.

      – Ono żyje – zdołałem z siebie wydusić.

      – Ricky? – spytała Sara, sięgając po moją rękę.

      – Próbowałem je podnieść, ale to cholerstwo żyje!

      – Ricky, to niemożliwe. To jest drewno. Sam tak mówiłeś. To tylko mebel.

      Zadrżałem i zatarłem ręce, aby pobudzić krążenie. Ni z tego, ni z owego poczułem nagle dotkliwe zimno, jak gdyby ktoś zostawił szeroko otwarte okno, przez które wpływało mroźne powietrze.

      – To, co mówiłem, nie ma znaczenia – zwróciłem się do Sary. – Próbowałem je właśnie podnieść, gdy poręcze zachowały się dokładnie tak jak żywe węże. Naprawdę się poruszyły, Saro. Czułem się, jakbym chwytał parę jakichś cholernych boa dusicieli.

      Sara podeszła do telefonu.

      – Do kogo dzwonisz? – wykrztusiłem.

      – A jak myślisz? Na policję.

      – Na policję? Ciekawe, co powiedzą?

      Podniosła słuchawkę i już miała wystukać numer, ale powoli odłożyła słuchawkę.

      – Nie jestem pewna. Nie jestem pewna nawet tego, co mam im powiedzieć.

      – Po pierwsze, musimy się ubrać. Popatrz, tam leży mój szlafrok frotté. Włóż go. Nie pozwolę, żeby jakieś piekielne krzesło patrzyło na ciebie nagą. W każdym razie nie krzesło z taką twarzą – usiłowałem zażartować.

      Człowiek-wąż uśmiechnął się do mnie.

      – W porządku – przytaknęła Sara, zawiązując biały szlafrok i obchodząc mebel dokoła. – Co teraz zrobimy?

      – Poczekamy do dziesiątej. Tyle czasu powinno wystarczyć Grantowi na powrót do domu, do Santa Barbara. Wtedy do niego zadzwonimy. Powiemy mu, żeby bez żadnych dyskusji przywiózł tu swoją dupę tak szybko, jak to możliwe, i zabrał cały ten szmelc, który tutaj zostawił. Włącznie i w szczególności z krzesłem.

      – Myślisz, że przyjedzie?

      – Jeśli nie, skontaktuję się z Kalifornijskim Stowarzyszeniem Handlarzy Antykami i każę go wykreślić z rejestru za handlowanie tandetą. I zaskarżę go za kłamstwo. I roztrzaskam mu gębę!

      Wróciliśmy do salonu, zamykając za sobą na klucz drzwi biblioteki, chociaż zupełnie oczywiste było, że krzesło nie uważa zamków za przeszkodę. Był to po prostu jeden z tych rytualnych gestów, które, jak sądzę, zrobiłaby każda ludzka istota. Dlaczego modlimy się albo palimy świece za naszych ukochanych? To wszystko jest naszym błagalnym przymilaniem się ponurym i katastroficznym siłom, których nie potrafimy kontrolować ani zrozumieć. I nie sądźcie, że zwykle jestem tak filozoficznie nastawiony do świata. Tak było tylko podczas tej pierwszej, przerażającej nocy, kiedy zacząłem rozumieć, co to znaczy być naprawdę bezradnym. Co jeszcze mogłem zrobić poza zamknięciem drzwi na klucz?

      Wróciliśmy do salonu. Tam również było zimno, więc zbliżyłem się do kominka, aby rozniecić przygasły ogień. Ku memu zdumieniu drwa prawie zupełnie się wypaliły. Ze szczap, które ułożyłem w stos dopiero pół godziny temu, pozostały jedynie kopczyki miękkiego, siwego popiołu.

      – Saro, mogłabyś spojrzeć tutaj? – poprosiłam.

      Podeszła bliżej. Podniosła ręce, chcąc wyczuć gasnące ciepło.

      – Paliło się – powiedziała. – Kiedy przed chwilą się tu kochaliśmy, naprawdę płonęło.

      Włożyłem rękę do kominka. Słaby, zimny wiatr powiał zupełnie znikąd i trochę szarego popiołu spadło na dywanik.

      – Coś tu jest nie w porządku, kochanie – zauważyłem. – Coś tu jest cholernie nie w porządku. Chodźmy może lepiej na górę i sprawdźmy, czy wszystko w porządku z Jonathanem. Nie chcę, żeby coś mu się stało.

      Zostawiliśmy wygasły kominek i pospiesznie weszliśmy na piętro. Na szczycie schodów znajdował się długi podest z dywanem w kolorze jasnego złota, a po obu stronach mieściło się pięć sypialni. Pokój Jonathana znajdował się na samym końcu, za szeregiem obramowanych sztychów przedstawiających amerykańskie ptaki drapieżne: kanie z Missisipi i wzbijające się wysoko w niebo sokoły oraz kalifornijskie kondory. W głębi korytarza było okno w kształcie wachlarza i kiedy na nie spojrzałem, zauważyłem niezwykłą rzecz – na dworze było już jasno, zza okna przezierało zamglone, niebieskie światło świtu.

      – Zaczynam wariować. Czy naprawdę jest rano? – spytałem. Zegarek zdjąłem, kiedy kochaliśmy się na dole.

      Sara zdołała tylko potrząsnąć głową.

      – To nie może być ranek.

      Pospieszyliśmy do pokoju Jonathana. Sara otworzyła drzwi. Nasz syn był bezpieczny, smacznie spał. Otulony dziecięcą pstrokatą kołdrą w jasnym, małym pokoiku z biurkiem o mosiężnych okuciach, z czerwono-białą tapetą i z kilkoma kolorowymi obrazkami, które przyniósł do domu ze szkoły. Sara pochyliła się nad nim i pocałowała go w policzek. Zobaczyłem łzę w jej oku, która po chwili spłynęła na poduszkę. Stojąc w drzwiach, powiedziałem:

      – Obojętnie, co to jest, na szczęście go nie skrzywdziło.

      – Rzeczywiście coś tu jest, prawda? – spytała Sara, kiedy cicho zamknęła za sobą drzwi od pokoju Jonathana. – Chodzi mi o to, że krzesło wniosło tu z sobą jakiegoś złego ducha.

      – Nie wiem – odparłem i naprawdę nie wiedziałem. – Ciągle chciałbym wierzyć, że cierpimy na nadmiar wyobraźni. Nie pytaj mnie, jak to się dzieje ani dlaczego. Czy naprawdę możesz uwierzyć, że to ma coś wspólnego ze zjawiskami nadprzyrodzonymi?

      – A co innego to może być?

      – Daj spokój, Saro. Zjawiska nadprzyrodzone? Demony, diabły i niewidzialne siły, które rozrzucają po całym domu garnki i patelnie? Nie, to się nie zdarza.

      – A co z wydarzeniami w Amityville?

      – Nie czytałaś artykułu w gazecie? Udowodniono, że połowa z rzeczy, które niby miały miejsce w Amityville, była… cóż, mówiąc łagodnie, wyolbrzymiona.

      Sara obróciła się ku oknu. Wyjrzała na dwór, na nasz spadzisty ogród i parkan z palików otaczający cytrusowy gaik. Wschodzące słońce przeświecało przez ciemnozielone liście drzewek cytrynowych i jaskrawe owoce wyglądały, jakby zostały ukształtowane z wosku.

      – Ricky – stwierdziła łagodnie – pół godziny temu była dziewiąta wieczorem. Dopiero co wróciliśmy z rezerwatu dzikich zwierząt. Teraz jest ranek. Chcesz mi powiedzieć, że to, czego doświadczamy, to nie są zjawiska nadprzyrodzone?

      – Może zasnęliśmy