Boba Dylana i paleniem trawy. Później był ślub jak z obrazka – w domu jej rodziców w Pasadenie, z białym tortem i czarnymi cadillacami, ze szlochającymi ciotkami, orchideami i sympatycznym czekiem od papciów, który miał mi pomóc wystartować w interesie z antykami. Papciowie, jak się okazało, posiadali pół Seal Beach – tę połowę, na której znajdowała się ropa.
Poczułem się, jak gdybym zagrał o wszystko i wygrał. Rancho Santa Fe znaleźliśmy w pewien wiosenny weekend, kiedy przejeżdżaliśmy przez okolice San Diego. Mijaliśmy małe, wymuskane osiedle wtulone we wzgórza o barwie piasku, około siedmiu mil w głąb lądu od wybrzeża Pacyfiku przy Solana Beach. Osiedle miało jedynie z pół tuzina ulic – schludnych, oświetlonych słońcem małych alejek z nazwami, takimi jak: Paseo Delicias albo La Flecha. Były tam dwa sklepy, stacja benzynowa, urząd pocztowy i elegancka restauracja, gdzie, jak wkrótce przekonaliśmy się, można zasiąść w kosztownym meksykańskim wnętrzu, zjeść sałatkę, rybę i gâteaux i porozmawiać o kłopotach, jakie miało się ze swoim dekoratorem wnętrz. Gospoda znajduje się przy końcu głównej ulicy, na wpół ukrytej wśród drzew eukaliptusowych, gdzie starsi mieszkańcy grają na trawnikach w bowls albo kryją twarze w „Los Angeles Sunday Times” i wygrzewają w słońcu swoje brzuchy.
W normalnych okolicznościach Rancho Santa Fe byłoby dla nas zbyt ustronne. Wypoczywał tu na starość Victor Mature i w okolicy nie można było znaleźć spokojniejszego miejsca. Sara oczekiwała wtedy pierwszego dziecka i nasz lekarz rodzinny ostrzegł ją, żeby się oszczędzała. Co więcej, można było kupić sklep z antykami na środku głównej ulicy, w zacienionym i sympatycznym małym zaułku, i jeśli kiedykolwiek wyobrażałem sobie idealne miejsce, w którym można by zacząć sprzedawać antyki, to tak właśnie ono wyglądało. Dwa miesiące później wprowadziliśmy się do dwupiętrowego domu z dębowym dachem, stojącego w cytrusowym gaiku jedynie pół mili za miastem, z basenem, werandą i bugenwillią obrastającą dziko cały dach patio. Któregoś dnia, gdy Sara wracała do domu z odwiedzin u przyjaciółki w San Diego, przebiła oponę. Auto zjechało na pobocze, stoczyło się dwadzieścia stóp po nasypie i wylądowało na dachu. Sara straciła wówczas nasze dziecko, dziewczynkę.
Teraz, w gasnącym świetle niedzielnego popołudnia, siedzieliśmy z Jonathanem pod udającą dżunglę sztuczną strzechą bufetu w rezerwacie dzikich zwierząt. Jonathan, mimo protestów Sary, usiłował schrupać hot doga, na który składał się raczej ketchup niż parówka. Ja popijałem chłodne piwo z wielkiego, papierowego naczynia. Sara zachowywała się bardzo spokojnie i nie tknęła nawet swojej ulubionej cytrynowej herbaty.
– Co się stało? – spytałem ją zaniepokojony.
Podniosła oczy i zrobiła minę, która oznaczała: nie wiem, nic. Frędzle „dżungli” rzucały na jej czoło postrzępiony, ruchliwy cień.
– Nie myślisz chyba ciągle o tym krześle, co? – zacząłem.
– Dlaczego ten człowiek nie pozwolił mi na nim usiąść, tato? – wtrącił się Jonathan.
Wyciągnąłem rękę i papierową serwetką starłem plamy ketchupu z jego podbródka.
– Po prostu bał się, to wszystko.
– Czego się bał? – zapytała Sara gwałtownie, prawie z agresją.
– Nie wiem. Bał się. Antyk to antyk.
– Co to ma znaczyć?
Podniosłem ręce na znak, że się poddaję.
– Nic, naprawdę. Po prostu nie wiem, co powiedzieć. Słuchaj? Jesteś czymś zaniepokojona, prawda?
– Oczywiście, że nie.
– Nie mów mi, że nie – naciskałem. – Wiem, kiedy jesteś zdenerwowana. Spędziliśmy całe popołudnie, oglądając lwy, zebry, tresowane słonie i papugi, a ty nie powiedziałaś ani słowa. Nie powiedziałaś nawet, jak cholernie nudne wydało ci się to wszystko.
– To nie jest nudne – odcięła się Sara. – Nigdy nie mówiłam, że jest nudne.
– W ogóle niczego nie mówiłaś.
Pochyliła się z zawziętym wyrazem twarzy.
– Nie rozumiem, co mi się mogło przydarzyć – rozważała. – To było jak omdlenie. Utrata przytomności na krótką chwilę. Od trzeciej klasy nie mdlałam w taki sposób.
Wyprostowałem się na krześle.
– Może to był jakiś rodzaj autosugestii. Grant powiedział ci, żebyś patrzyła na tamtą twarz, i jakaś twoja podświadoma myśl okazała się hipnotyczna, a więc przez minutę albo dwie byłaś naprawdę zahipnotyzowana. Autohipnoza, a nie prawdziwa hipnoza. Chyba nie wierzysz, że twarz z drewna wyrzeźbiona na krześle może rzeczywiście…
– Czy ty wiesz, co mówisz? – zapytała Sara. – Mówisz, że zostałam tak omamiona przez ten mebel, że stałam tam z otwartymi ustami jak wiejski głupek, a Grant bez przeszkód wsiadł do ciężarówki i odjechał. To właśnie masz na myśli.
– W porządku – odrzekłem – tak właśnie myślę.
– Ale to jest niemożliwe, Ricky. Takie rzeczy się nie zdarzają.
– Muszą się zdarzać. To znaczy chcę powiedzieć, że… cóż… to się zdarzyło.
– Nie w taki sposób, jak próbujesz zasugerować.
– No a w jaki sposób? Rozpylił gaz o nazwie „lekceważ mnie” i rozpłynął się w chmurze dymu?
Sara nie odpowiedziała. Pociągnąłem łyk piwa i patrzyłem na nią. Bez przerwy nawijała na palce końce włosów.
– Posłuchaj – powiedziałem łagodnie – co usiłujesz mi powiedzieć?
Zawahała się, szukając odpowiednich słów, aby wyrazić to, co czuła.
– Próbuję ci powiedzieć, że przyczyną było krzesło. Ma w sobie jakąś moc.
– Moc?
– Nie nabijaj się ze mnie, Ricky. Naprawdę wierzę, że jest w tym krześle coś, co spowodowało, że straciłam przytomność, gdy Grant odjeżdżał z podjazdu.
– Rozumiem – pokiwałem głową.
Poczułem przygnębienie. Przecież, obojętnie jak bardzo dziwne było to, że Grant zdołał opuścić podjazd, a ona tego nie zauważyła, musiało być jakieś racjonalne wytłumaczenie tej sprawy. Może sprawiło to napięcie przedmiesiączkowe Sary. Może Grant wypróbował na niej jakiś rodzaj magicznej sztuczki – „teraz mnie widzisz, a teraz mnie nie widzisz”. Jednakże Jonathan również nie widział odjazdu Granta, no a chłopiec nie cierpi przecież na npm.
– Jonathanie, czy gdy ten pan odjechał, ty naprawdę tego nie widziałeś? Może choć cokolwiek pamiętasz? – zapytałem.
Jonathan gryzł bułkę jak królik z dziecięcej bajki.
– Jonathanie, co się zdarzyło, kiedy pan Grant odjeżdżał? Chcę, żebyś przypomniał sobie, co się wtedy zdarzyło. Pomyśl – poprosiłem raz jeszcze.
Chłopiec powoli odłożył bułkę. Potem obrócił się i popatrzył na mnie z wyrazem twarzy, który naprawdę mnie przeraził. Wyniosłe, zimne i nieskończenie srogie spojrzenie, jak gdyby był bezwzględnym starcem, którego okrucieństwo i determinacja w jakiś sposób zostały wyzwolone przez moje pytanie. Prawie natychmiast jednak jego twarzyczka złagodniała i po policzkach zaczęły płynąć łzy. Sara wyciągnęła ręce i wzięła go w objęcia.
– W porządku, kochanie – powiedziała, głaszcząc jego włosy. – Nie przejmuj się. Nie musisz myśleć o tym, co się wydarzyło, jeśli nie chcesz. – Potem popatrzyła na mnie i rzekła: – Zobacz, co zrobiłeś.
– Niczego nie zrobiłem – zaprotestowałem.