Graham Masterton

Dziedzictwo


Скачать книгу

rzeczy.

      Grant zdjął okulary. Jego oczy były wyłupiaste, jasne i tak trudne do zapamiętania jak jego twarz. Czasami wydaje mi się, że były ciemne albo że jedno z nich było mętne i ślepe. Bywa, iż w ogóle nie mogę sobie ich przypomnieć.

      – Proszę posłuchać, panie Delatolla – bronił się handlarz – cały ten towar jest naprawdę uczciwie nabyty i mój. Przysięgam. Ale muszę wrócić do Santa Barbara dziś wieczorem, a nie chcę zabierać tego ze sobą. To jedyny powód. Muszę panu powiedzieć, że ma pan rację. To, co mówiłem przedtem, było po prostu handlową zagrywką. To nie jest zbyt dobry towar. A więc co za sens, żebym wiózł to wszystko z powrotem na wybrzeże? Równie dobrze mogę zostawić go tutaj za każdą sumę, jaką zdoła pan zapłacić.

      Zmrużyłem oczy. Żaden handlarz nigdy przedtem nie mówił do mnie w ten sposób. Grant naprawdę błagał mnie, bym uwolnił go od tych wszystkich mebli.

      – A ile pan chce? – spytałem ostrożnie.

      – Dziesięć tysięcy, a i to nawet nie pokrywa moich kosztów.

      Zastanowiłem się. Samo krzesło musiało być warte ze dwanaście i pół tysiąca dolarów, albo nawet więcej. Żaden z pozostałych mebli nie był zbyt cenny, ale miałem wiele kontaktów w centrum San Diego i łatwo mógłbym je sprzedać. Miałbym piętnaście do dwudziestu tysięcy dolarów czystego zysku, wszystko dzięki pewnemu handlarzowi starociami, który nie może się doczekać, aby wrócić do domu w Santa Barbara.

      – Ma pan wizytówkę? Jakiś dowód tożsamości? – spytałem Granta.

      – Jasne – powiedział. – Proszę.

      Wręczył mi wizytówkę, na której było napisane: Henry E. Grant, handlarz antykami, kupno używanych mebli, sprzedaż i kupno antyków. U dołu widniał adres miejsca niedaleko plaży w Santa Barbara.

      – Muszę to przemyśleć – stwierdziłem, obracając wizytówkę w palcach. – To znaczy… to krzesło… nie ma sposobu, aby je odpowiednio wycenić. Nie wiadomo, jak je porównać z tym wszystkim. Może być warte pół miliona albo pięć dolarów.

      – Osiem tysięcy – powiedział Grant. – To najniższa cena, na jaką mogę się zgodzić.

      – Ricky… – odezwała się Sara – czy naprawdę chcesz kupić cały ten szmelc?

      Wiedziała, że chcę, zwłaszcza za osiem tysięcy, ale grała w swoją ulubioną grę polegającą na maksymalnym obniżaniu ceny, po prostu udając, że chce mnie odwieść od kupna, cokolwiek sprzedawano. Miałem już do czynienia z handlarzami, którzy w końcu całkowicie mnie ignorowali, a histerycznie targowali się z Sarą.

      – Nie powiedziałbym nie, jeśli chodzi o niektóre z tych rzeczy… – Zadumałem się. – Ale, no cóż, nie wiem… jeśli sądzisz, że to niedobry pomysł…

      – Siedem i pół, ale ani dolara mniej – wycedził Grant. Jego głos stał się teraz niemal szeleszczący.

      – Siedem i pół tysiąca? Za to wszystko? – Nie wierzyłem własnym uszom.

      – Niech pan po prostu to weźmie – rzucił. – Przyśle mi pan czek pocztą.

      – Proszę chwileczkę poczekać – poprosiłem. Pochyliłem się ku Sarze i wymruczałem w jej ucho: – Postaraj się, żeby nie odjechał.

      Potem skierowałem się szybko w stronę domu i wszedłem do biblioteki. Zacząłem wertować książkę telefoniczną i odszukałem: Jessop, Samuel F., San Miguel, Escondido. Wystukałem numer i czekałem, aż usłyszę sygnał.

      – Rezydencja Jessopa – odezwał się spokojny głos starszej kobiety.

      – O… halo – powiedziałem. – Chyba mnie pani nie zna, prawdę mówiąc, z pewnością nie… Nazywam się Delatolla. Richard Delatolla. Jestem znawcą antyków z Rancho Santa Fe.

      – Przykro mi – stwierdziła kobieta. – Nie chcemy niczego kupować i nie mamy nic do sprzedania.

      – Ależ nie, proszę posłuchać, nie dzwonię z żadną ofertą. Chcę tylko powiedzieć pani, że człowiek nazwiskiem Grant stoi właśnie przed moim domem z pewnymi starymi meblami: trochę stołów i biurek, trochę innych drobiazgów, jakieś krzesła z jadalni… tak, tak, właśnie… i, no cóż, mówi, że ma je z domu pana Jessopa w Escondido.

      Nastąpiła długa przerwa. Oddech. Po chwili kobieta odparła:

      – Tak, to prawda. Mężczyzna o nazwisku Grant był tutaj w zeszłym tygodniu. Odkupił parę mebli z gabinetu pana Jessopa i z niektórych pokoi gościnnych. Tę część domu meblujemy na nowo.

      – Rozumiem. A więc pan Grant jest człowiekiem pani znanym?

      – Tak, tak, znam go. Nie ma co do tego wątpliwości. Zdaje mi się, że przyprowadził go jeden z partnerów w interesach pana Jessopa. Pochodzi chyba z Los Angeles.

      – Z Santa Barbara – poprawiłem ją.

      – Cóż, możliwe – zgodziła się kobieta.

      – Czy może mi pani powiedzieć coś o krześle? – spytałem. – Trudno mi je wycenić i zastanawiam się, czy pani…

      – Krzesło? Które krzesło? – zaniepokoiła się kobieta.

      – Jest ich rzeczywiście kilka. Ale to, które interesuje mnie szczególnie, jest bogato rzeźbione, a na szczycie oparcia ma pysk jakiejś bestii. Z pewnością domyśla się pani, o które mi chodzi. Jest to mebel, którego nie sposób nie zauważyć, prawda?

      – Nie wiem, o czym pan mówi – usłyszałem. – Nigdy nie posiadaliśmy opisanego przez pana krzesła. Ani w tym domu, ani w San Clemente.

      – Jest pani pewna? – Zmarszczyłem brwi. – Pan Grant wyraźnie sugerował, że otrzymał je od państwa.

      – Obawiam się, że coś pan źle zrozumiał.

      Odsunąłem słuchawkę od ucha.

      – Tak – zgodziłem się. – Tak, z pewnością ma pani rację.

      – Czy coś jeszcze? – zabrzmiał metalicznie kobiecy głos.

      – Nie, nie, dziękuję. Była pani bardzo uprzejma. Przepraszam, że zakłóciłem pani spokój.

      Odłożyłem słuchawkę i stałem przez chwilę, rozmyślając. Byłem pewien, że Grant powiedział mi, iż krzesło pochodzi z Escondido. Czy nie mówił, że Samuel Jessop przywiózł je z Europy? Ale nawet jeśli tak nie było, rozmowa z kobietą wzbudziła we mnie podejrzenia. Był w niej jakiś pośpiech. Niepokój. Zresztą podobnie zachowywał się Grant.

      Wyglądało na to, że meble Samuela Jessopa nie cieszą się zbytnią popularnością. Zwłaszcza krzesło. W pewnym sensie mogłem to zrozumieć. Krzesło było z rodzaju mebli, na które natrafiasz od czasu do czasu w handlu antykami. Są dziełami olśniewającego mistrzostwa, ale nikt przy zdrowych zmysłach nie mógłby u siebie w domu znieść ich widoku. Pamiętam, jak kiedyś kupiłem od kolekcjonera z Los Angeles rzeźbioną w żółtym drewnie ławeczkę w kształcie dwu obejmujących się kafrów. Niesamowita rzecz, ale okropna jako mebel, z którym musiałbyś mieszkać. Sprzedanie jej zabrało mi dwa lata i straciłem trzysta dolarów.

      Wróciłem korytarzem i wyszedłem przed dom. Sara nadal tam stała, otoczona starociami, które Grant wyładował na podjazd. Jonathan był tam również, tylko parę kroków od niej. Grant jednak zniknął razem ze swoją czarną ciężarówką.

      – Saro?! – zawołałem, przyspieszając kroku. Chwyciłem ją za ramię. – Saro? Gdzie jest Grant?

      Obróciła powoli głowę i spojrzała na mnie. Przez chwilę jej oczy patrzyły prawie nieprzytomnie. Potem spytała:

      – Grant?

      – Grant. Ten facet od mebli.