podjazd na drogę. – Tak, właśnie odjechał. Spóźniłeś się o sekundy.
Kucnąłem obok Jonathana. Patrzył na mnie z tym samym sennym spojrzeniem co Sara. Zamachałem ręką przed jego twarzą, a on zamrugał i uśmiechnął się do mnie, ale nadal wydawał się daleki i oderwany od rzeczywistości.
– Jonathanie, widziałeś, co tu się zdarzyło? Co ten pan wam zrobił? – spytałem.
– Pojechał – stwierdził Jonathan po prostu. – Powiedział, że musi jechać, i pojechał. Poprosił mnie, bym patrzył na krzesło.
– Saro? – zwróciłem się do żony. – Czy właśnie to powiedział ci Grant? Żebyś patrzyła na krzesło?
Sara zamyśliła się, a potem przytaknęła.
– To prawda. Jonathan ma rację. Facet powiedział, iż to taka ładna rzeźba, że powinnam się jej dokładniej przyjrzeć, zwłaszcza twarzy, tak mówił. To najokrutniejsza i najbardziej ukochana twarz ze wszystkich. Tak właśnie stwierdził. Bardziej przypomina żywe oblicze niż rzeźbę.
Obróciłem się i sam skupiłem wzrok na paszczy ze szczytu oparcia. Nie podlegało dyskusji, że wypracowano ją z wyrafinowaniem. Solidny kubański mahoń, ukształtowany i wystrugany tak, że przyjął kształt twarzy człowieka-węża. Można było prawie poczuć kości pod powierzchnią, mimo że było to tylko drewno.
Spojrzałem na zegarek. Była druga, co oznaczało, że mieliśmy ciągle wystarczająco dużo czasu, aby pojechać do rezerwatu dzikich zwierząt. Prawdę mówiąc, nie miałem ochoty nigdzie wychodzić. Czułem jednak, że chyba jest to dobry pomysł. Zabrać stąd Sarę i Jonathana na godzinę lub dwie, aby uspokoić ich umysły. Może przypomną sobie, co się stało, zanim Grant odjechał.
– Daj mi dziesięć minut na zaciągnięcie najlepszych sztuk do garażu – powiedziałem do Sary. – Reszta tych rupieci… no cóż… Jeśli ktoś wejdzie i ukradnie je, odda mi tylko przysługę.
– Zamierzasz zatrzymać to krzesło? – chłodno spytała Sara.
– Mam zamiar pozbyć się go jak najszybciej – odparłem. – W chwili, w której znajdę kogoś, kto da mi za nie osiem tysięcy dolarów, ono stąd zniknie.
– Nie lubię go – stwierdziła zdecydowanie takim tonem, jakim powiedziałaby: „Nie lubię cukinii” albo „Nie lubię filmów starego Charliego Chaplina”. Potem szybko obróciła się i poszła z powrotem do domu, ciągnąc za rękę Jonathana.
Zniknęli w środku, a wejściowe drzwi trzasnęły, oznajmiając głośno początek wtargnięcia w nasze życie krzesła Samuela Jessopa.
Moje życie nie zawsze było dostatnie, ale sądzę, że można powiedzieć, iż zawsze miało pewien swoisty styl. Zostałem poczęty na przednim (i jedynym) siedzeniu komicznego, trzykołowego automobilu zwanego Davisem, kalifornijskim „fantazyjnym samochodem” połowy lat czterdziestych naszego wieku, który mieścił czworo ludzi siedzących ramię przy ramieniu. Wyprodukowano niewiele tych pojadzów, ale mnie w zupełności wystarczył ten jeden.
Mój ojciec, którego uczciwa twarz pokolenia eisenhowerowskiego ciągle spogląda oczyma krótkowidza ze stojącej w salonie obramowanej fotografii, był tynkarzem. Gdybym chciał być lojalny i romantyczny, powiedziałbym, że umiał wytynkować dwa pokoje w ciągu dnia i że ściany były tak gładkie i bez skazy jak jedwab. W gruncie rzeczy w rok po jego śmierci matka powiedziała mi, że nigdy nie był szczególnie dobry w swoim fachu. Koledzy z pracy nazywali go Fuszer Joe albo Stara Kielnia i Omyłka. Tak naprawdę chciał zostać bukmacherem. Bukmacherem, możecie to sobie wyobrazić? Gdyby tylko mu się udało! Spędziłbym wtedy całe swoje dzieciństwo w pobliżu Santa Anita.
Zamiast tego dorastałem na Anaheim, jednej z tych tłocznych, nieciekawych ulic, które mija się w drodze do Disneylandu. Rodzicom marzyło się, żebym został dentystą (na litość boską!), i za każdym razem, kiedy przedstawiali mnie komuś, uśmiechali się do mnie z zadowoloną miną i mówili: „To jest Ricky. Będzie dentystą”. Miewałem nocne koszmary o mokrych, śliniących się gębach i dentystycznych metalowych świdrach, które zgniatały mnie niczym szczypce homarów.
Marzenia o stomatologii skończyły się, kiedy mój ojciec umarł na raka płuc w 1958 roku. Po jego śmierci matka zrobiła się przewrażliwiona i nieznośna i pewnie gdybym oznajmił jej, że chcę się przyłączyć do cyrku jako pomocnik połykacza ognia, powiedziałaby, jak sądzę: „Tak, tak, mój drogi. Zrób, jak chcesz”, i dałaby mi dolara na benzynę. Przedryfowałem przez średnią szkołę, grając średnio w futbol, źle w bejsbol i jeszcze gorzej na pianinie. Umawiałem się na randki z ładnymi dziewczętami, które miały na głowach końskie ogony, a na twarzach pryszcze. Ale wówczas wszyscy mieli pryszcze.
Jedynym nauczycielem, którego naprawdę bardzo lubiłem, był młody facet nazwiskiem Panov. Mówił z węgierskim akcentem i uczył prac ręcznych. Jego rodzina przyjechała do Kalifornii z Europy tuż po drugiej wojnie światowej, przywożąc ze sobą sporo swoich starych mebli i obrazów. Od czasu wojny jego ojciec stracił większość pieniędzy w operacjach giełdowych i Panovowie mieszkali w maleńkim, nędznym domku w zachodnim Hollywood. Pewnego dnia Panov zabrał mnie do siebie do domu na borscht i wewnątrz tej małej, kiepskiej chatki odkryłem królestwo antyków. Stoły, szafy, komody, lustra, krzesła – zawartość pałacu o siedmiu sypialniach wtłoczona do trzypokojowej chatynki. Spędziliśmy całe popołudnie, krążąc wśród tych wspaniałości, a Panov opowiadał mi o sekretach osiemnastowiecznych połączeń desek, tłumaczył cuda intarsji i zachwycał się oparciami krzeseł.
Kiedy pojawiłem się w tym domu, lubiłem Panova jako przyjaciela i jako nauczyciela. Gdy wyszedłem pięć godzin później, stwierdziłem, że stał się dla mnie jeszcze kimś więcej. Był moim natchnieniem, moim mentorem. Pokazał mi nowy świat, z którego istnienia nigdy dotąd nie zdawałem sobie sprawy, a który uznałem za najbardziej podniecający i najpiękniejszy, jaki można sobie wyobrazić. Po skończeniu szkoły zacząłem studia na wydziale sztuk pięknych uniwersytetu stanowego w Los Angeles. Uczyłem się o Chippendale’u i Sheratonie, zgłębiałem Hepplewhite’a i Gillowa. Potrafiłem odróżnić drewno szlachetne od surowca gorszego gatunku, podpórki od listew poprzecznych, frety (wypukłe ozdoby o wzorze prostokątnym) od fryzów.
Poznałem też wówczas Sarę. Była wysoka, prawie piękna i wydawała się nie do zdobycia. Miała długie, lśniące blond włosy rozwiewające się w kalifornijskim słońcu wokół głowy jak złote nici, które przędła młynareczka w Rumpelstilzchen braci Grimmów, i oczy w kolorze leszczyny. Wpadłem teraz w ton romantyczny, ale Sara była właśnie tą jedyną osobą, która sprawiła, że czułem w ten sposób. Specjalizowała się w historii renesansu i dlatego właśnie przyłączyła się do mojej grupy. Czasem mrugałem do niej przez salę wykładową – poważne, wyraźne, dwuznaczne perskie oko, prawdziwe fundamenty uczucia – a ona zadzierała nos i lekceważyła mnie. Mój najlepszy przyjaciel, Carl Watkins, powiedział mi, że tracę czas. Sara Horton, stwierdził, jest typowym przypadkiem oziębłej, bogatej dziewczyny, jakich mnóstwo poznaliśmy od czasu szkoły średniej.
Carl miał w pewnej mierze rację. Byłem jednak przekonany, że zachowanie Sary wynikało raczej z nieśmiałości niż z zarozumialstwa. Podejrzewałem to od momentu, w którym zobaczyłem ją po raz pierwszy idącą przez kampus z książkami trzymanymi przy piersi. Usta miała wydęte w modnej wówczas minie Brigitte Bardot, długie nogi ledwo przykrywała jasnoniebieska spódniczka mini. Powiedziała mi później, że zwykła sobie wyobrażać, iż właśnie gra we francuskim filmie.
Po dwu czy trzech miesiącach zniecierpliwiłem się sposobem, w jaki konsekwentnie mnie lekceważyła i zadzierała nosa. Co o mnie myślała? Że jestem trędowaty czy co? Złapałem więc kierownicę obiema rękami i szaleńczo, ale z wyrachowaniem, tuż za bramą kampusu trzepnąłem w tył jej lśniącego, ognistoczerwonego kabrioletu Ford Mustang. Krzyczała na mnie przez prawie piętnaście minut. Jakim to nieuważnym