Варлам Шаламов

Opowiadania kołymskie


Скачать книгу

kołym­skie trzeba czy­tać w cało­ści, jako jedną książkę. Jedy­nie tak potrak­to­wana lek­tura jego prozy pozwoli na wzię­cie swo­istego udziału w losie tych milio­nów nie­ży­wych już, nie­szczę­snych i bez­bron­nych ludzi, któ­rym takie towa­rzy­sze­nie i, jak sądzę, nasze uczu­cia się należą.

TOM I

      PRZEZ ŚNIEG

      Jak przedep­tuje się drogę w śnież­nej caliź­nie?

      Przo­dem idzie czło­wiek, pocąc się i prze­kli­na­jąc, prze­sta­wia­jąc z led­wo­ścią nogi, wię­znąc co minutę w syp­kim, głę­bo­kim śniegu. Czło­wiek odcho­dzi daleko, zna­cząc swą drogę nie­rów­nymi czar­nymi jamami. Męczy się, kła­dzie na śniegu, zapala papie­rosa i machor­kowy dym snuje się nie­bie­skim obłocz­kiem nad bia­łym, błysz­czą­cym śnie­giem. Czło­wiek już odszedł dalej, a tam, gdzie odpo­czy­wał, wciąż jesz­cze wisi obło­czek – powie­trze jest pra­wie nie­ru­chome. Drogi przedep­tuje się zawsze w cza­sie spo­koj­nych dni, żeby wia­try nie zamio­tły ludz­kiej pracy. Czło­wiek sam sobie wyzna­cza punkty orien­ta­cyjne w śnież­nym bez­kre­sie – skałę, wyso­kie drzewo; czło­wiek pro­wa­dzi swoje ciało po śniegu tak, jak ster­nik pro­wa­dzi łódkę po rzece od cypla do cypla.

      Przedep­ta­nym i nie­rów­nym śla­dem poru­sza się pię­ciu do sze­ściu ludzi rzę­dem, ramię przy ramie­niu. Stą­pają obok śladu, nie w sam ślad. Doszedł­szy do wyzna­czo­nego wcze­śniej miej­sca, zawra­cają i ponow­nie idą tak, żeby roz­dep­tać śnieżną cali­znę, miej­sce, gdzie nie sta­wała ludzka stopa. Droga prze­bita. Mogą po niej iść ludzie, kara­wany sań, trak­tory. Jeżeli iść śla­dem pierw­szego, stą­pa­jąc ślad w ślad, pojawi się wąska, led­wie do przej­ścia ście­żynka, a nie droga; jamy, przez które prze­bi­jać się trud­niej niż przez cali­znę. Pierw­szemu jest cię­żej od wszyst­kich, kiedy więc opada z sił, do przodu wycho­dzi następny z tej czo­ło­wej piątki. Każdy z idą­cych w ślad, nawet naj­mniej­szy, nawet naj­słab­szy, powi­nien stą­pać na kawa­łe­czek śnież­nej cali­zny, a nie w cudzy ślad. A trak­to­rami i końmi jeż­dżą nie pisa­rze, lecz czy­tel­nicy.

      Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym

      This ebook was bought on LitRes

      POD KWIT

      W karty grano u wozaka Naumowa. Peł­niący dyżur nad­zorcy ni­gdy nie zaglą­dali do baraku woza­ków, słusz­nie uwa­ża­jąc, że naj­waż­niej­sze w służ­bie to pil­no­wa­nie osą­dzo­nych na pod­sta­wie para­grafu pięć­dzie­sią­tego ósmego. Koni zaś, zgod­nie z zasadą, nie powie­rzano kontr­re­wo­lu­cjo­ni­stom. Wpraw­dzie naczel­nicy-prak­tycy zrzę­dzili po cichu – tra­cili naj­lep­szych, zapo­bie­gli­wych robot­ni­ków. Jed­nakże instruk­cja była w tym wzglę­dzie jasna i twarda. Tak więc naj­bez­piecz­niej było u woza­ków i każ­dej nocy błat­niacy zbie­rali się tam na swe kar­ciane poje­dynki.

      W pra­wym kącie baraku, na dol­nej pry­czy, roz­ście­łano róż­no­ko­lo­rowe koł­dry. Do słupa w rogu przy­krę­cano za pomocą drutu palącą się kołymkę – wła­snej roboty lampkę pra­cu­jącą na parach ben­zyny. Do pokrywki puszki po kon­ser­wach przy­lu­to­wy­wało się trzy lub cztery otwarte rurki mie­dziane i oto całe urzą­dze­nie. W celu zapa­le­nia lampki kła­dło się na pokrywce gorący węgiel, ben­zyna pod­grze­wała się, w rur­kach uno­siła się para i ben­zy­nowy gaz pło­nął od zapałki.

      Na koł­drach leżała brudna, puchowa poduszka, a po jej obu stro­nach sie­dzieli „part­ne­rzy”, pod­kur­czyw­szy po buriacku nogi w kla­sycz­nej pozie wię­zien­nej bitwy kar­cia­nej. Na poduszce leżała nowiutka talia kart. Nie były to zwy­kłe karty, była to wła­snej roboty wię­zienna talia wyko­nana przez mistrzów tej sztuki z nie­zwy­kłą szyb­ko­ścią. Potrzebny do tego jest papier (jaka­kol­wiek książka), kawa­łek chleba (aby go prze­żuć i prze­ci­snąć przez szmatkę w celu otrzy­ma­nia kroch­malu potrzeb­nego do skle­ja­nia kar­tek), ogry­zek che­micz­nego ołówka (zamiast farby poli­gra­ficz­nej) i nóż (do wyci­na­nia sza­blo­nów kolo­rów i samych kart).

      Uży­wane dziś karty były dopiero co wycięte z tomiku Wik­tora Hugo – książki, którą ktoś wczo­raj zosta­wił w biu­rze. Papier był zwarty, gruby, kar­tek nie trzeba było skle­jać, jak to bywa zazwy­czaj, gdy papier jest cienki. Pod­czas wszyst­kich rewi­zji w łagrach nie­ubła­ga­nie odbie­rano ołówki che­miczne. Odbie­rano je rów­nież w trak­cie spraw­dza­nia przy­sła­nych paczek. Postę­po­wano tak nie tylko w celu „zapo­bie­że­nia” moż­li­wo­ści wyko­na­nia doku­men­tów i pie­czą­tek (dużo było i tego rodzaju arty­stów), lecz także, aby znisz­czyć wszystko, co może współ­za­wod­ni­czyć z pań­stwo­wym mono­po­lem kar­cia­nym. Z che­micznego ołówka robiono atra­ment i za pomocą sza­blonu nano­szono na karty wzory: damy, walety, dzie­siątki wszyst­kich kolo­rów… Kolo­rów nie odróż­niano według barw – odróż­nie­nie to nie było gra­czowi potrzebne. Na przy­kład wale­towi piko­wemu odpo­wia­dało wyobra­że­nie pika w prze­ciw­le­głych rogach karty. Roz­miesz­cze­nie i forma wzo­rów były jed­na­kowe w ciągu stu­leci – umie­jęt­ność wyko­na­nia wła­snymi rękami kart wcho­dzi do pro­gramu „rycer­skiego” wycho­wa­nia mło­dego błat­niaka.

      Nowiutka talia kart leżała więc na poduszce, a jeden z gra­ją­cych pokle­py­wał ją brudną ręką z cien­kimi, bia­łymi, nie­ro­bo­ciar­skimi pal­cami. Pazno­kieć małego palca był nad­na­tu­ral­nej wiel­ko­ści – to także błat­niacki szyk, podob­nie jak „fiksy”-złote, to zna­czy koronki z brązu nakła­dane na zupeł­nie zdrowe zęby. Bywali nawet mistrzo­wie, zapa­mię­tali tech­nicy den­ty­styczni, któ­rzy nie­źle sobie dora­biali wyko­ny­wa­niem takich koro­nek, nie­zmien­nie cie­szą­cych się popy­tem. Co się zaś tyczy paznokci, to pole­ro­wa­nie ich na odpo­wiedni kolor na pewno weszłoby w oby­czaj „świata prze­stęp­czego”, jeśli tylko byłoby moż­liwe w warun­kach wię­zien­nych wpro­wa­dze­nie lakieru. Wypie­lę­gno­wany żółty pazno­kieć pobły­ski­wał jak dro­go­cenny kamień. Lewą ręką wła­ści­ciel paznok­cia prze­cze­sy­wał lep­kie i brudne jasne włosy. Ostrzy­żony był „pod boks”, nad wyraz sta­ran­nie. Niskie, bez żad­nej zmarszczki czoło, żółte pęczki brwi, usteczka jak kokardka – wszystko to nada­wało jego fizjo­no­mii ważną wła­ści­wość zewnętrz­nego wyglądu zło­dzieja: nie­zwra­ca­nie na sie­bie uwagi. Takiej twa­rzy nie można było zapa­mię­tać. Popa­trzyw­szy na nią, już się zapo­mi­nało, gubiło wszel­kie rysy, nie do roz­po­zna­nia przy ponow­nym spo­tka­niu. Był to Sie­woczka, zna­ko­mity znawca „tierca”, „stosa” i „bury” – trzech kla­sycz­nych gier kar­cia­nych, natchniony inter­pre­ta­tor tysiąca kar­cia­nych zasad, któ­rych prze­strze­ga­nie miało obo­wią­zy­wać w mają­cym się odbyć spo­tka­niu. O Sie­woczce mówiono, że wspa­niale „odgrywa”, to jest wyka­zuje umie­jęt­no­ści i zręcz­ność szu­lera. W isto­cie był on szu­le­rem; oczy­wi­ście uczciwa zło­dziej­ska gra to gra pole­ga­jąca na oszu­ki­wa­niu: śledź i dema­skuj part­nera, to twoje prawo; umiej sam oszu­ki­wać, umiej „wydy­sku­to­wać” wąt­pliwą wygraną.

      Grano zawsze we dwójkę – jeden prze­ciw jed­nemu.