kołymskie trzeba czytać w całości, jako jedną książkę. Jedynie tak potraktowana lektura jego prozy pozwoli na wzięcie swoistego udziału w losie tych milionów nieżywych już, nieszczęsnych i bezbronnych ludzi, którym takie towarzyszenie i, jak sądzę, nasze uczucia się należą.
PRZEZ ŚNIEG
Jak przedeptuje się drogę w śnieżnej caliźnie?
Przodem idzie człowiek, pocąc się i przeklinając, przestawiając z ledwością nogi, więznąc co minutę w sypkim, głębokim śniegu. Człowiek odchodzi daleko, znacząc swą drogę nierównymi czarnymi jamami. Męczy się, kładzie na śniegu, zapala papierosa i machorkowy dym snuje się niebieskim obłoczkiem nad białym, błyszczącym śniegiem. Człowiek już odszedł dalej, a tam, gdzie odpoczywał, wciąż jeszcze wisi obłoczek – powietrze jest prawie nieruchome. Drogi przedeptuje się zawsze w czasie spokojnych dni, żeby wiatry nie zamiotły ludzkiej pracy. Człowiek sam sobie wyznacza punkty orientacyjne w śnieżnym bezkresie – skałę, wysokie drzewo; człowiek prowadzi swoje ciało po śniegu tak, jak sternik prowadzi łódkę po rzece od cypla do cypla.
Przedeptanym i nierównym śladem porusza się pięciu do sześciu ludzi rzędem, ramię przy ramieniu. Stąpają obok śladu, nie w sam ślad. Doszedłszy do wyznaczonego wcześniej miejsca, zawracają i ponownie idą tak, żeby rozdeptać śnieżną caliznę, miejsce, gdzie nie stawała ludzka stopa. Droga przebita. Mogą po niej iść ludzie, karawany sań, traktory. Jeżeli iść śladem pierwszego, stąpając ślad w ślad, pojawi się wąska, ledwie do przejścia ścieżynka, a nie droga; jamy, przez które przebijać się trudniej niż przez caliznę. Pierwszemu jest ciężej od wszystkich, kiedy więc opada z sił, do przodu wychodzi następny z tej czołowej piątki. Każdy z idących w ślad, nawet najmniejszy, nawet najsłabszy, powinien stąpać na kawałeczek śnieżnej calizny, a nie w cudzy ślad. A traktorami i końmi jeżdżą nie pisarze, lecz czytelnicy.
Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym
This ebook was bought on LitRes
POD KWIT
W karty grano u wozaka Naumowa. Pełniący dyżur nadzorcy nigdy nie zaglądali do baraku wozaków, słusznie uważając, że najważniejsze w służbie to pilnowanie osądzonych na podstawie paragrafu pięćdziesiątego ósmego. Koni zaś, zgodnie z zasadą, nie powierzano kontrrewolucjonistom. Wprawdzie naczelnicy-praktycy zrzędzili po cichu – tracili najlepszych, zapobiegliwych robotników. Jednakże instrukcja była w tym względzie jasna i twarda. Tak więc najbezpieczniej było u wozaków i każdej nocy błatniacy zbierali się tam na swe karciane pojedynki.
W prawym kącie baraku, na dolnej pryczy, rozściełano różnokolorowe kołdry. Do słupa w rogu przykręcano za pomocą drutu palącą się kołymkę – własnej roboty lampkę pracującą na parach benzyny. Do pokrywki puszki po konserwach przylutowywało się trzy lub cztery otwarte rurki miedziane i oto całe urządzenie. W celu zapalenia lampki kładło się na pokrywce gorący węgiel, benzyna podgrzewała się, w rurkach unosiła się para i benzynowy gaz płonął od zapałki.
Na kołdrach leżała brudna, puchowa poduszka, a po jej obu stronach siedzieli „partnerzy”, podkurczywszy po buriacku nogi w klasycznej pozie więziennej bitwy karcianej. Na poduszce leżała nowiutka talia kart. Nie były to zwykłe karty, była to własnej roboty więzienna talia wykonana przez mistrzów tej sztuki z niezwykłą szybkością. Potrzebny do tego jest papier (jakakolwiek książka), kawałek chleba (aby go przeżuć i przecisnąć przez szmatkę w celu otrzymania krochmalu potrzebnego do sklejania kartek), ogryzek chemicznego ołówka (zamiast farby poligraficznej) i nóż (do wycinania szablonów kolorów i samych kart).
Używane dziś karty były dopiero co wycięte z tomiku Wiktora Hugo – książki, którą ktoś wczoraj zostawił w biurze. Papier był zwarty, gruby, kartek nie trzeba było sklejać, jak to bywa zazwyczaj, gdy papier jest cienki. Podczas wszystkich rewizji w łagrach nieubłaganie odbierano ołówki chemiczne. Odbierano je również w trakcie sprawdzania przysłanych paczek. Postępowano tak nie tylko w celu „zapobieżenia” możliwości wykonania dokumentów i pieczątek (dużo było i tego rodzaju artystów), lecz także, aby zniszczyć wszystko, co może współzawodniczyć z państwowym monopolem karcianym. Z chemicznego ołówka robiono atrament i za pomocą szablonu nanoszono na karty wzory: damy, walety, dziesiątki wszystkich kolorów… Kolorów nie odróżniano według barw – odróżnienie to nie było graczowi potrzebne. Na przykład waletowi pikowemu odpowiadało wyobrażenie pika w przeciwległych rogach karty. Rozmieszczenie i forma wzorów były jednakowe w ciągu stuleci – umiejętność wykonania własnymi rękami kart wchodzi do programu „rycerskiego” wychowania młodego błatniaka.
Nowiutka talia kart leżała więc na poduszce, a jeden z grających poklepywał ją brudną ręką z cienkimi, białymi, nierobociarskimi palcami. Paznokieć małego palca był nadnaturalnej wielkości – to także błatniacki szyk, podobnie jak „fiksy”-złote, to znaczy koronki z brązu nakładane na zupełnie zdrowe zęby. Bywali nawet mistrzowie, zapamiętali technicy dentystyczni, którzy nieźle sobie dorabiali wykonywaniem takich koronek, niezmiennie cieszących się popytem. Co się zaś tyczy paznokci, to polerowanie ich na odpowiedni kolor na pewno weszłoby w obyczaj „świata przestępczego”, jeśli tylko byłoby możliwe w warunkach więziennych wprowadzenie lakieru. Wypielęgnowany żółty paznokieć pobłyskiwał jak drogocenny kamień. Lewą ręką właściciel paznokcia przeczesywał lepkie i brudne jasne włosy. Ostrzyżony był „pod boks”, nad wyraz starannie. Niskie, bez żadnej zmarszczki czoło, żółte pęczki brwi, usteczka jak kokardka – wszystko to nadawało jego fizjonomii ważną właściwość zewnętrznego wyglądu złodzieja: niezwracanie na siebie uwagi. Takiej twarzy nie można było zapamiętać. Popatrzywszy na nią, już się zapominało, gubiło wszelkie rysy, nie do rozpoznania przy ponownym spotkaniu. Był to Siewoczka, znakomity znawca „tierca”, „stosa” i „bury” – trzech klasycznych gier karcianych, natchniony interpretator tysiąca karcianych zasad, których przestrzeganie miało obowiązywać w mającym się odbyć spotkaniu. O Siewoczce mówiono, że wspaniale „odgrywa”, to jest wykazuje umiejętności i zręczność szulera. W istocie był on szulerem; oczywiście uczciwa złodziejska gra to gra polegająca na oszukiwaniu: śledź i demaskuj partnera, to twoje prawo; umiej sam oszukiwać, umiej „wydyskutować” wątpliwą wygraną.
Grano zawsze we dwójkę – jeden przeciw jednemu.