W owych czasach wszyscy błatniacy nosili na szyjach aluminiowe krzyżyki; był to rozpoznawczy znak zakonu, tak jak tatuaż.
W latach dwudziestych błatniacy nosili czapki personelu technicznego, wcześniej jeszcze „kapitanki”. W czterdziestych latach zimą chodzili w kubankach, podginali cholewki walonek, a na szyi nosili krzyże.
Krzyż zazwyczaj był gładki, lecz jeśli natrafili na plastyków, zmuszali ich do wyrysowania igłą wzorów związanych z ulubionymi motywami: sercem, kratą, krzyżem, nagą kobietą.
Krzyż Naumowa był gładki. Dyndał na jego ciemnej piersi, uniemożliwiając odczytanie wykłutego na niebiesko tatuażu, cytatu z Jesienina – jedynego poety uznanego i kanonizowanego przez „świat przestępczy”:
Jak mało przemierzonych dróg,
Jak dużo tam omyłek.
– Co grasz? – wycedził przez zęby Siewoczka z wyrazem niezmiernej wzgardy. To również uznawane było za dobry ton, obowiązujący przy rozpoczęciu gry.
– Ot, szmatki. Tę „lepiochę”… – Naumow poklepał się po ramionach.
– Gram za pięćset – ocenił garnitur Siewoczka.
W odpowiedzi rozległy się głośne, wielosłowne przekleństwa, które powinny były przekonać przeciwnika co do znacznie większej wartości rzeczy. Otaczający graczy widzowie cierpliwie czekali na zakończenie tej tradycyjnej uwertury. Siewoczka nie pozostawał dłużny i wymyślał jeszcze bardziej jadowicie, zbijając cenę. W końcu garnitur wyceniono na tysiąc. Siewoczka ze swej strony „grał” kilka przenoszonych swetrów. Gdy tylko swetry zostały wycenione i rzucone na kołdrę, Siewoczka przetasował karty.
Ja i Garkunow, były inżynier włókienniczy, piłowaliśmy drewno dla baraku Naumowa. Była to praca nocna. Po zakończeniu swego roboczego dnia w wyrobisku trzeba było napiłować i nałupać drewna na całą dobę. Załaziliśmy do baraku wozaków od razu po kolacji; było tu cieplej niż w naszym baraku. Sprzątający Naumowa nalewał po pracy do naszych kociołków chłodną „juszkę” – resztki z jedynego i stałego dania, które według jadłospisu stołówki nazywało się „kluski ukraińskie”, i dawał nam po kawałku chleba. Siadaliśmy gdziekolwiek, w rogu, na podłodze, i pochłanialiśmy zarobioną strawę. Jedliśmy w zupełnej ciemności – barakowe „benzynki” oświetlały karciane pole – lecz według dokładnych spostrzeżeń dawnych mieszkańców więzień: „łyżką nie trafisz poza usta”. A teraz obserwowaliśmy Siewoczkę i Naumowa.
Naumow przegrał swoją „lepiochę”. Spodnie i marynarka leżały koło Siewoczki na kołdrze. Grana była poduszka. Paznokieć Siewoczki wyrysowywał w powietrzu wymyślne wzory. Karty to znikały, to znów pojawiały się w jego dłoni. Naumow był w podkoszulku, satynowa rubaszka poszła w ślad za spodniami. Usłużne ręce narzuciły mu na ramiona tiełogriejkę, ale on zrzucił ją gwałtownym ruchem na ziemię. Nagle wszystko ucichło. Siewoczka leniwie poskrobywał paznokciem po poduszce.
– Gram kołdrę – chrypliwie powiedział Naumow.
– Dwieście – obojętnym głosem powiedział Siewoczka.
– Tysiąc, ty suko! – wrzasnął Naumow.
– Za co? To nie jest rzecz! To „łoksz”, lichota – wymawiał Siewoczka. – Tylko dla ciebie gram za trzysta.
Bój trwał dalej. Zgodnie z zasadami, walka nie może być zakończona, dopóki partner jest jeszcze w stanie czymkolwiek „odpowiadać”.
– Gram walonki!
– Walonek nie gram – twardo rzekł Siewoczka. – Nie gram państwowych łachów.
Przegrany został jakiś ukraiński ręcznik z kogutami, wartości kilku rubli, jakaś cygarnica z wytłoczonym profilem Gogola. Wszystko przechodziło do Siewoczki. Na ciemnej skórze policzków Naumowa wystąpił gęsty rumieniec.
– Pod kwit – powiedział, przymilając się.
– Wielka mi potrzeba – żywo odpowiedział Siewoczka i wyciągnął do tyłu rękę. Natychmiast włożono mu w dłoń zapalonego papierosa z machorki. Siewoczka zaciągnął się i zakaszlał. – Co mi po twoim kwicie? Nowych etapów nie ma, skąd weźmiesz? Może od konwojentów?
Zgoda na grę „pod kwit”, to jest na kredyt, była przysługą według „prawa” nieobowiązującą, ale Siewoczka nie chciał obrażać Naumowa i pozbawiać go ostatniej szansy odegrania się.
– Na sto – powiedział wolno. – Daję na to godzinę.
– Dawaj kartę! – Naumow poprawił krzyżyk i usiadł. Odegrał kołdrę, poduszkę, spodnie i znowu wszystko przegrał.
– Może by tak czyfirku nawarzyć? – powiedział Siewoczka, składając wygrane rzeczy do dużej walizki z dykty.
– Ja poczekam.
– Zagotujcie, chłopcy – nakazał Naumow.
Rzecz była o zadziwiającym napoju Północy, mocnej herbacie – gdy w niewielkiej filiżance zaparza się pięćdziesiąt i więcej gramów czaju. Napój niezmiernie gorzki, pije się go małymi łykami pod zakąskę z solonej ryby. Usuwa on senność, dlatego cieszy się uznaniem u błatniaków i północnych kierowców na długich trasach. Czyfir powinien niszcząco oddziaływać na serce, jednakże znałem długoletnich czyfirystów, którzy wchłaniali go zupełnie bezkarnie.
Siewoczka upił jeden łyk z podanej filiżanki. Ciężkie, czarne spojrzenie Naumowa obiegało zebranych w krąg. Włosy splątały mu się na głowie. Wzrok dobiegł do mnie i zatrzymał się. Jakaś myśl błysnęła w mózgu Naumowa.
– Ano, wyjdź. – Wyszedłem do światła. – Zdejmij tiełogriejkę.
Było już jasne, o co chodzi, i wszyscy z zaciekawieniem śledzili poczynania Naumowa. Pod tiełogriejką miałem tylko państwową bieliznę – gimnastiorkę wydali dwa lata temu i dawno już zetlała. Ubrałem się.
– Ty, wychodź – powiedział Naumow, wskazując palcem na Garkunowa.
Garkunow zdjął tiełogriejkę. Twarz jego zbladła. Pod brudną koszulą miał wełniany sweter. Była to ostatnia przesyłka od żony przed udaniem się w daleką drogę. Ja wiedziałem, jak Garkunow go strzegł. Piorąc w łaźni, susząc na sobie, ani na minutę nie wypuszczał z rąk; taką rzecz ukradliby od razu towarzysze.
– Ano, zdejmuj – powiedział Naumow.
Siewoczka aprobująco kiwał palcem, wełniane rzeczy