Варлам Шаламов

Opowiadania kołymskie


Скачать книгу

żywe na sku­tek wie­lo­mie­sięcz­nej podróży, umie­jęt­nie pod­rzu­cone padały na pod­łogę i się roz­la­ty­wały. Kawałki cukru, suszone owoce, nad­gniła cebula, zmięte paczki machorki roz­sy­py­wały się po pod­ło­dze. Nikt tego nie pod­no­sił. Wła­ści­ciele prze­sy­łek nie pro­te­sto­wali. Otrzy­ma­nie prze­syłki było cudem ponad cudy.

      Koło war­towni stali kon­wo­jenci z kara­bi­nami w rękach – w bia­łej mroź­nej mgle poru­szały się jakieś nie­znane figury.

      Sta­łem przy ścia­nie i ocze­ki­wa­łem na swoją kolej. Te nie­bie­skie kawałki to prze­cież nie lód! To cukier! Cukier!

      Cukier! Za godzinę będę trzy­mać w rękach takie kawałki i będą się one roz­ta­piać tylko w ustach. Taki duży kawa­łek wystar­czy na dwa, trzy razy.

      A machorka? Wła­sna machorka! Machorka ze sta­łego lądu, jaro­sław­ska „Biełka” lub „Krie­mień­czug nr 2”. Będę palić, będę czę­sto­wać wszyst­kich, a przede wszyst­kim tych, u któ­rych dopa­la­łem okurki przez cały rok. Machorka ze sta­łego lądu! Nam dawano prze­cież w przy­dziale tytoń, usu­nięty z woj­sko­wych maga­zy­nów na sku­tek prze­ter­mi­no­wa­nia – wyda­rze­nie o gigan­tycz­nej skali: dla łagrów skre­ślano ze stanu wszyst­kie pro­dukty, które nie prze­trzy­my­wały „okresu prze­cho­wy­wa­nia”. Teraz jed­nak będę palił praw­dziwą machorkę. Prze­cież jeśli żona nie wie, że potrzebna jest jak naj­moc­niej­sza machorka, to jej pod­po­wie­dzą.

      – Nazwi­sko?

      Paczka trza­snęła i z pudła wysy­pały się śliwki, pomarsz­czone śliwy. A gdzież jest cukier?! I śli­wek tylko dwie, trzy garstki.

      – Masz burki! Z gumową pode­szwą, ha, ha, ha! Takie jak ma naczel­nik odkrywki kopal­nia­nej! Trzy­maj, odbie­raj!

      Sta­łem zde­to­no­wany. Po co mi burki? Tutaj można cho­dzić w bur­kach tylko od święta – a świąt prze­cież nie było. Gdyby tak buty ze skóry reni­fera, z futra lub cho­ciaż zwy­kłe walonki. Burki to nad­zwy­czaj szy­kow­nie… to nawet nie przy­stoi. A przy tym…

      – Słu­chaj, ty. – Czy­jaś ręka dotknęła mojego ramie­nia.

      Obró­ci­łem się w taki spo­sób, aby mieć na widoku i burki, i skrzynkę, na któ­rej dnie było tro­chę śli­wek, i wła­dzę, i twarz tego czło­wieka, który trzy­mał mnie za ramię. To był Andrzej Bojko, nasz nad­zorca gór­ni­czy.

      Bojko zaś szep­tał pospiesz­nie:

      – Sprze­daj mi te burki. Dam ci pie­nią­dze. Sto rubli. Prze­cież ty nawet do baraku nie donie­siesz, odbiorą, wyrwą tamci. – Bojko wska­zał pal­cem białą mgłę. – A i w baraku też ci ukradną. W pierw­szą noc.

      Ty sam pode­ślesz, pomy­śla­łem.

      – No, dobrze, dawaj pie­nią­dze.

      – Widzisz, jaki ja jestem! – Bojko odli­czył pie­nią­dze. – Nie oszu­kuję cie­bie tak jak inni. Powie­dzia­łem sto i daję sto.

      Bojko bał się, że prze­pła­cił.

      Zło­ży­łem brudne papierki w czworo, jesz­cze raz zgią­łem i scho­wa­łem do kie­szeni spodni. Śliwki wysy­pa­łem ze skrzynki do buszłatu – kie­szenie jego były już dawno wyrwane na kap­ciu­chy.

      Kupię masło! Kilo­gram masła! I będę jeść z chle­bem, z zupą, z kaszą. I cukru! I od kogoś zdo­będę torbę – torebkę ze skó­rza­nym sznur­kiem. Nie­odzowna przy­na­leż­ność każ­dego sza­nu­ją­cego się więź­nia, więź­nia fra­jera. Błat­niacy nie cho­dzą z toreb­kami.

      Powró­ci­łem do baraku. Wszy­scy leżeli na pry­czach, jedy­nie Jefre­mow sie­dział, poło­żyw­szy ręce na osty­głym pie­cyku, podą­ża­jąc twa­rzą za zni­ka­ją­cym cie­płem, bojąc się wypro­sto­wać, ode­rwać się od pie­cyka.

      – Dla­czego nie roz­pa­lasz?

      Pod­szedł sprzą­ta­jący.

      – Dyżur Jefre­mowa! Bry­ga­dzi­sta powie­dział: niech bie­rze, skąd chce, a drewno musi być. Ja ci i tak spać nie pozwolę. Idź, póki jesz­cze nie jest za późno.

      Jefre­mow wysu­nął się przez drzwi baraku.

      – Gdzie twoja prze­syłka?

      – Pomy­lili się…

      Pobie­głem do skle­piku. Pro­wa­dzący go Sza­pa­renko jesz­cze sprze­da­wał. W skle­piku nie było nikogo.

      – Sza­pa­renko, daj mi chleba i masła.

      – Ty mnie wykoń­czysz. No, weź, ile ci trzeba? Cóż taki knot jak ty może mi dać? – powie­dział Sza­pa­renko.

      – Widzisz, ile mam pie­nię­dzy?

      – Bierz chleb i masło i szybko spły­waj.

      Zapo­mnia­łem popro­sić o cukier. Kilo­gram masła. Chleba kilo­gram. Pójdę do Sie­miona Szej­nina. Szej­nin był to dawny refe­rent Kirowa, dotych­czas jesz­cze nie­roz­strze­lany. Kie­dyś pra­co­wa­łem z nim razem w jed­nej bry­ga­dzie, lecz los nas roz­dzie­lił. Szej­nin był w baraku.

      – Jedzmy. Masło, chleb.

      Zgłod­niałe oczy Szej­nina zabły­sły.

      – Zaraz, ja wrzą­tek.

      – Nie trzeba wrzątku.

      – Nie, ja zaraz… – i znik­nął.

      Wten­czas ktoś ude­rzył mnie po gło­wie czymś cięż­kim, a kiedy oprzy­tom­nia­łem i zerwa­łem się, torby już nie było. Wszy­scy pozo­stali na swych miej­scach i spo­glą­dali na mnie ze zło­śliwą rado­ścią. Roz­rywka była w naj­lep­szym gatunku. W takich wypad­kach cie­szono się podwój­nie: po pierw­sze, że się komuś źle dzieje; po dru­gie, że to nie mnie. To jed­nak nie jest zawiść. Nie pła­ka­łem. Ledwo utrzy­ma­łem się przy życiu. Minęło trzy­dzie­ści lat i wciąż pamię­tam wyra­zi­ście pół­ciemny barak, wro­gie, roz­ra­do­wane twa­rze moich współ­to­wa­rzy­szy, surowe polano na pod­ło­dze, blade policzki Szej­nina.

      Posze­dłem ponow­nie do skle­piku. Nie pro­si­łem wię­cej o masło i nie pyta­łem o cukier. Wypro­si­łem chleb, wró­ci­łem do baraku, nato­pi­łem śniegu i zaczą­łem goto­wać śliwki.

      Barak już spał: stę­kał, chra­pał, kasz­lał. We trzech goto­wa­li­śmy na pie­cyku, co kto miał. Swin­cow roz­go­to­wy­wał zaosz­czę­dzoną z obiadu skórkę chleba, aby zjeść ją teraz roz­mięk­czoną, gorącą, i żeby potem chci­wie wypić gorącą wodę ze śniegu, pach­nącą desz­czem i chle­bem. A Guba­riew nawty­kał do kociołka liści zmar­z­nię­tej kapu­sty – szczę­śli­wiec i chy­trus. Kapu­sta pach­niała jak naj­lep­szy barszcz ukra­iń­ski. Ja zaś warzy­łem śliwki z prze­syłki. I wszy­scy nie mogli­śmy nie spo­zie­rać do cudzych naczyń.

      Ktoś kop­nia­kiem roz­warł drzwi baraku. Z obłoku mroź­nej pary wyszło dwu woj­sko­wych. Jeden młod­szy – naczel­nik obozu Kowa­lenko; drugi star­szy – naczel­nik kopalni Ria­bow. Ria­bow był w lot­ni­czych bur­kach – w moich bur­kach! Z tru­dem uświa­do­mi­łem sobie, że to pomyłka – to były jego burki.

      Wyma­chu­jąc przy­nie­sio­nym ze sobą kilo­fem, Kowa­lenko rzu­cił się do pie­cyka.

      –