rzucić się na konwojentów. Obydwaj zaczęli się zbliżać.
– On zachorował – powiedziałem.
W tym momencie doleciał z dala zagłuszony przez deszcz głos obozowej syreny i zaczęliśmy się ustawiać w szeregi.
Pracowaliśmy razem z Rozowskim jeszcze przez pewien czas, dopóki się nie rzucił pod toczący się z góry załadowany wagonik. Podstawił nogę pod koło, lecz wagonik całkiem po prostu odtrącił go, nie pozostawiając nawet siniaka. Mimo to za próbę samobójstwa wszczęto „sprawę” i został zasądzony. Rozstaliśmy się, gdyż istnieje zasada, że po osądzeniu skazany nigdy nie zostaje skierowany tam, skąd przybył. Wynika to z obawy przed dokonaniem na gorąco zemsty wobec prowadzącego śledztwo i świadków. To mądra zasada. Jednak wobec Rozowskiego można jej było nie stosować.
KRADZIEŻ
Padał szary śnieg, niebo było szare, ziemia była szara i łańcuszek ludzi przeprawiających się z jednego śnieżnego wzgórza na drugie rozciągał się wzdłuż horyzontu. Potem zaś trzeba było czekać, aż brygadzista ustawi swoją brygadę tak, jak gdyby za wzgórzem ze śniegu ukryty był jakiś generał.
Brygada ustawiła się parami i skręciła ze ścieżynki stanowiącej najkrótszą drogę do domu, do baraku, na inną kopną drogę. Niedawno przejechał tędy traktor, śnieg nie zdążył jeszcze zasypać jego śladów podobnych do odcisków jakiegoś przedhistorycznego zwierzęcia. Iść było znacznie trudniej niż po ścieżce, wszyscy spieszyli się, co chwila ktoś się potykał, w pośpiechu wyciągał pełne śniegu watowe burki i biegł, doganiając towarzyszy. Wtem za zakrętem, koło wielkiej zaspy, pojawiła się czarna figura człowieka w ogromnym białym kożuchu. W miarę zbliżania się zobaczyłem, że zaspa to niewielki stos worków mąki. Przypuszczalnie w tym miejscu ugrzązł samochód i po zrzuceniu ładunku odholowany został przez traktor.
Brygada szła wprost w kierunku stróża, mijając stos szybkim krokiem. Potem nieco zwolniono i szyki się pomieszały. Potykając się w ciemności, więźniowie wkroczyli wreszcie w krąg światła wielkiej elektrycznej lampy wiszącej nad wrotami obozu. Nie zachowując większego porządku, brygada ustawiła się śpiesznie przed wrotami, skarżąc się na mróz i zmęczenie. Wyszedł nadzorca, otworzył wrota, wpuszczając ludzi do zony. Wewnątrz obozu ludzie w dalszym ciągu utrzymywali szyk, a ja wciąż nic nie rozumiałem. I dopiero nazajutrz, kiedy rozpoczęło się rozdawanie mąki za pomocą kociołka zamiast miarki, zrozumiałem, że po raz pierwszy w życiu uczestniczyłem w kradzieży.
Nie wywołało to u mnie większego zakłopotania – nie było czasu, aby o tym myśleć; należało ugotować swój przydział w dowolny, dostępny nam sposób, w postaci klusek, zacierki, słynnej „szczypanki” lub całkiem po prostu: żytnich placuszków, blinów i naleśników.
KANT
Sopki były białe z sinym połyskiem, jak głowy cukru. Okrągłe i bezleśne, pokryte cienką warstwą mocno sprasowanego wiatrami śniegu. W rozpadlinach śnieg był głęboki i mocny – utrzymywał człowieka; na stokach zaś sopek jak gdyby wydymał się w postaci ogromnych pęcherzy. Były to krzaki ścielącego się po ziemi cedrowca, zaległego na zimowy sen jeszcze przed pierwszym śniegiem. To on właśnie był nam potrzebny.
Ze wszystkich drzew północy bardziej od innych lubiliśmy ścielący się cedrowiec.
Od dawna już zrozumiały i drogi był dla mnie ten godny podziwu pośpiech, z którym uboga przyroda północy stara się podzielić z biednym jak ona człowiekiem swoim skromnym bogactwem – zakwitając dla niego wszystkimi kolorami. Zdawało się, że wszystko rozkwitało w ciągu jednego tygodnia, jak gdyby prześcigając się, i po miesiącu, na początku lata, w promieniach niezachodzącego prawie słońca, czerwieniło się od jagód, czerniało od ich ciemnosinego błękitu. Na krzakach nisko rosnących, tak że i ręki nie trzeba było podnosić, dojrzewała wodnista jarzębina. Miodowy górski głóg – różowe jego płatki były tutaj jedynymi kwiatami, które pachniały jak kwiaty; wszystko inne pachniało tylko wilgocią, błotem, i było to zgodne z wiosennym milczeniem ptaków, z milczeniem modrzewiowego lasu odziewającego się w zielone igliwie. Głóg zachowywał owoce aż do mrozów i spod śniegu wyciągał do nas pomarszczone, mięsiste jagody, których fioletowa sztywna skórka skrywała słodki, ciemnożółty miąższ. Znałem wesołość łóz zmieniających wielokrotnie wiosną swoje ubarwienie – to ciemnoróżowych, to bladozielonych – obciągniętych jak gdyby kolorową giemzą. Modrzewie wyciągały cienkie palce o zielonych paznokciach, wszędobylskie kiprzyce pokrywały leśne pogorzeliska. Wszystko to przepiękne, ufne, szalone i spieszne – ale wszystko to było latem – gdy matowa, zielona trawa mieszała się z odblaskiem glazury omszałych, pobłyskujących w słońcu skał, które nagle stawały się ani szare, ani brązowe, lecz zielone.
Zimą wszystko znikało pokryte grząskim, ostrym śniegiem, który wiatr namiatał w rozpadliny, sprasowując go tak, że aby wejść pod górę, trzeba było wyrąbywać toporkiem stopnie. W lesie widać było człowieka na odległość wiorsty – tak wszystko było obnażone. Tylko jedno drzewo zawsze było zielone, zawsze żywe – ścielący się, wiecznie zielony cedrowiec. Przepowiadał on pogodę. Na dwadzieścia dni przed pierwszym śniegiem, kiedy dzień był jeszcze po jesiennemu ciepły i bezchmurny i nikomu nie chciało się myśleć o zbliżającej się zimie, ścielący się cedrowiec rozciągał nagle po ziemi swoje ogromne, dwusążniowe łapy, lekko zginał prosty, gruby na dwie pięści, czarny pień i płasko układał się na ziemi. Mijał dzień po drugim, zjawiał się obłok i pod wieczór kurzyła śnieżna zadymka. Jeżeli natomiast późną jesienią gromadziły się niskie, błękitnawe chmury śniegowe, dął zimny wiatr, ale cedrowiec nie kładł się, to można było mieć absolutną pewność, że śnieg nie spadnie.
Gdy skończył się marzec, w kwietniu, kiedy jeszcze nawet nie pachniało wiosną i powietrze było jak w zimie rozrzedzone i suche, cedrowiec nagle podnosił się, strząsając śnieg ze swojej zielonej, nieco zrudziałej szaty. W ciągu dwóch dni zmieniał się wiatr i ciepłe strugi powietrza przynosiły wiosnę.
Ścielący się cedrowiec był przyrządem bardzo dokładnym i czułym, do tego stopnia, że czasem sam się oszukiwał – podnosił się w czasie odwilży, gdy ta się nieco przeciągnęła. Nie zdążyło się jeszcze ochłodzić, gdy on znowu układał się pośpiesznie na śniegu.
Bywało i tak: rozpali się z rana jak najgorętszy ogień, aby w czasie obiadu było gdzie ogrzać nogi i ręce, nakładzie się jak najwięcej