wyglądały przerażająco – nie chciało się myśleć, że wszystko to trzeba będzie podzielić na całych trzydzieści części, jeżeli będziemy chcieli mieć śniadanie, obiad i kolację, lub na dwadzieścia, jeśli będziemy jeść dwa razy dziennie. Chleba zabraliśmy ze sobą na dwa dni – będzie go nam donosił dziesiętnik, ponieważ nie do pomyślenia byłaby nawet najmniejsza grupa robocza bez dziesiętnika. Kim on jest – zupełnie nas to nie interesowało. Powiedziano nam, że do czasu jego przybycia powinniśmy przygotować kwaterę.
Wszystkim nam dojadło już barakowe jedzenie, gdzie za każdym razem gotowi byliśmy płakać na widok wnoszonych na drągach do baraku cynkowanych kotłów z zupą. Byliśmy gotowi płakać ze strachu, że zupa okaże się rzadka. A gdy zdarzał się cud, że zupa była gęsta, nie chcieliśmy wierzyć i – ciesząc się – jedliśmy ją bardzo wolno; jednakże nawet po gęstej zupie pozostawał w ogrzanym żołądku ssący ból – głodowaliśmy już od dawna. Wszystkie uczucia ludzkie – miłość, przyjaźń, zazdrość, życzliwość, miłosierdzie, żądza sławy, uczciwość – odeszły od nas wraz z tym mięsem, którego pozbawieni byliśmy przez okres długotrwałego głodowania. W owej nic nieznaczącej już warstwie mięśni, która jeszcze pozostała na naszych kościach, która pozwalała nam się ruszać, jeść, oddychać, a nawet piłować pnie i nakładać łopatą kamienie i piasek do taczek, a nawet popychać taczki po niekończącym się trapie w wyrobisku złota, po wąskiej drewnianej drodze prowadzącej ku urządzeniu do przemywania – w tej warstwie mięśni mieściła się tylko złość, najbardziej długowieczne uczucie ludzkie.
Sawieljew i ja zdecydowaliśmy się żywić indywidualnie. Gotowanie to specjalnego rodzaju rozkosz aresztantów. Nieporównywalna z niczym przyjemność – przygotowywać jedzenie dla siebie, swoimi rękami, a potem je jeść, choćby gorzej przyrządzone, niż zrobiłyby to wprawne ręce kucharza; nasza wiedza kulinarna była znikoma, umiejętności kucharskich nie starczyło nawet na ugotowanie prostej zupy czy kaszy. Mimo wszystko pozbieraliśmy z Sawieljewem puste puszki po konserwach, poczyścili je, opalili na ogniu, a potem coś tam moczyliśmy i warzyliśmy, ucząc się jeden od drugiego.
Iwan Iwanowicz i Fiedia połączyli swoje produkty. Fiedia ostrożnie wywrócił kieszenie i przebadał każdy szew, wydłubując ziarenka kaszy brudnym, połamanym paznokciem. Wszyscy czterej byliśmy znakomicie przygotowani do podróży w przyszłość – czy to niebiańską, czy też ziemską. Wiedzieliśmy, co znaczą naukowo uzasadnione normy żywieniowe, co to takiego tabele zamienności produktów żywnościowych, według których wychodziło, że wiadro wody zastępuje kalorycznie sto gramów oleju. Nauczyliśmy się pokory, oduczyliśmy się dziwić czemukolwiek. Nie było w nas dumy, samolubstwa, miłości własnej, a zazdrość i namiętność wydawały nam się marsjańskimi pojęciami, przy tym bzdurnymi. Znacznie ważniejsze było przyuczyć się zapinania spodni na mrozie – dorośli mężczyźni płakali, nie mogąc niekiedy tego dokonać. Rozumieliśmy, że śmierć wcale nie jest gorsza od życia, i nie baliśmy się obojga. Władała nami wielka obojętność. Wiedzieliśmy, że w naszej mocy leży skrócenie tego życia choćby już jutro, i czasem decydowaliśmy się to uczynić, lecz za każdym razem przeszkadzały nam jakieś drobnostki, z których składa się życie. To dzisiaj będą wydawać „sklepik” – premię w postaci kilograma chleba; przecież głupio byłoby popełnić samobójstwo w taki dzień. To znów sprzątający z sąsiedniego baraku obiecywał popalić wieczorem – oddać zadawniony dług.
Pojęliśmy, że życie, nawet najbardziej nędzne, składa się na zmianę z radości i biedy, sukcesów i niepowodzeń i że nie należy się obawiać, iż niepowodzeń będzie więcej niźli sukcesów.
Byliśmy zdyscyplinowani, posłuszni swoim kierownikom. Rozumieliśmy, że prawda i kłamstwo to rodzeństwo, że na świecie istnieją tysiące prawd… Uważaliśmy się za prawie świętych, sądząc, że podczas lat spędzonych w łagrach odkupiliśmy swoje grzechy. Nauczyliśmy się rozumieć ludzi, przewidywać ich postępki, odgadywać je. Zrozumieliśmy – i to było najważniejsze – iż nasza znajomość ludzi nie daje nam w życiu żadnych korzyści. Cóż z tego, że rozumiem, odgaduję, przewiduję postępki innego człowieka? Przecież swojego postępowania w stosunku do niego nie mogę zmienić, nie będę donosił na takiego samego więźnia jak ja sam, cokolwiek by on uczynił. Nie będę się nawet starał o stanowisko brygadzisty, pozwalające utrzymać się przy życiu, gdyż najgorsze, co może być w łagrze, to narzucanie swojej (lub czyjejś innej) woli drugiemu człowiekowi, takiemu samemu więźniowi jak ja. Nie będę szukał „korzystnych” znajomości, dawał łapówek. I cóż z tego, że wiem o Iwanowie, że to podły człowiek, a Pietrow to szpieg, a Zasławski to krzywoprzysięzca?
Niemożność korzystania ze znanych rodzajów oręża czyniła nas słabymi w porównaniu z niektórymi sąsiadami z łagrowych prycz. Nauczyliśmy się zadowalać małym i z małych rzeczy się cieszyć.
Zrozumieliśmy także coś zadziwiającego: w oczach Państwa i jego przedstawicieli człowiek silny fizycznie jest lepszy, właśnie lepszy, bardziej wartościowy moralnie, cenniejszy niż człowiek słaby – ten, który nie może wyrzucić z wykopu dwudziestu metrów sześciennych ziemi w ciągu zmiany. Ten pierwszy jest bardziej cenny moralnie niż ten drugi. Właśnie on wykonuje „procenty”, to jest wypełnia swój główny obowiązek w stosunku do państwa i społeczeństwa i dlatego jest przez wszystkich szanowany. Słuchają jego rad i liczą się z nim, jest on zapraszany na narady i zebrania, których tematyka jest daleka od zagadnień wyrzucania ciężkiej i śliskiej ziemi z oślizłych, mokrych rowów. Dzięki swojej fizycznej wyższości nad innymi staje się on siłą moralną przy rozwiązywaniu wielorakich problemów życia w łagrze. Przy tym jest on siłą moralną dopóty, dopóki przedstawia sobą siłę fizyczną.
Aforyzm Pawła Pierwszego, który brzmi: „W Rosji zdobywa sławę ten, z kim ja rozmawiam, ale też tylko dopóki z nim rozmawiam”, znalazł nowy, nieoczekiwany wyraz w wyrobiskach Dalekiej Północy. W ciągu pierwszych miesięcy swojego życia w kopalni był Iwan Iwanowicz przodującym robotnikiem – „rabotiagą”. Obecnie nie mógł pojąć, dlaczego teraz, kiedy osłabł i wygłodniał, wszyscy przy każdej sposobności go biją, wprawdzie nie bardzo boleśnie, ale jednak biją: sprzątający z baraku, fryzjer, dyspozytor, starosta, brygadzista, konwojent. Oprócz prominentów – osób urzędowych – biją go „błatniacy-kryminaliści”. Iwan Iwanowicz był szczęśliwy, że udało mu się wydostać na tę leśną delegację.
Fiedia Szczapow,