niż którykolwiek z nas. Fiedia znał ciesielkę, potrafił zbudować prostą chatkę ze zrąbanych w tajdze drzew, wiedział, jak nakłonić drzewo i gałęziami wzmocnić miejsce noclegu. Fiedia był myśliwym – w jego stronach do strzelby przywykano od dziecinnych lat. Wszystkie te zalety Fiedii zostały przez chłód i głód zniwelowane do zera, ziemia pogardzała jego wiedzą i jego umiejętnościami. Fiedia nie zazdrościł mieszczuchom, on po prostu ich podziwiał, a opowiadań o osiągnięciach techniki i innych miejskich cudach gotów był słuchać bez względu na dręczący głód.
Przyjaźń nie rodzi się ani w nieszczęściu, ani w biedzie. Te „trudne” warunki życia, które – jak mówią nam bajeczki literatury pięknej – są nieodzownym warunkiem powstawania przyjaźni, są całkiem po prostu nie aż tak trudne. Jeśli nieszczęście i bieda spowodowały zbliżenie, zrodziły przyjaźń – oznacza to, że bieda nie jest skrajna, nieszczęścia nie tak wielkie, a zmartwienie nie tak ostre i głębokie, jeśli można je dzielić z przyjaciółmi. W prawdziwej biedzie poznaje się jedynie własną wytrzymałość ducha i ciała; określone zostają granice własnych „możliwości”, odporności fizycznej i siły moralnej.
Wszyscy rozumieliśmy, że jedynie przypadek pozwoli nam przeżyć. Dziwna sprawa – w czasach mojej młodości, kiedy trafiały się różne niepowodzenia i przegrane, mawiałem „no, ale z głodu to nie umrzemy”. Głęboko do mnie przemawiała ta fraza-pogaduszka. A w wieku trzydziestu lat znalazłem się w sytuacji człowieka naprawdę umierającego z głodu, walczącego w sposób dosłowny o kawałek chleba, i wszystko to na wiele lat przed wojną.
Kiedy my czterej zetknęliśmy się ze sobą w krynicy „Duskania”, wiedzieliśmy, że nie dla przyjaźni znaleźliśmy się tutaj; wiedzieliśmy, że jeśli przeżyjemy, to nie będziemy się chętnie spotykać. Przykro nam będzie wspominać głód zaćmiewający rozum, parzenie wszy w kociołkach służących do jedzenia, niedające się powstrzymać łgarstwa przy ognisku, zmyślania, rojenia, gastronomiczne baśnie, wzajemne kłótnie i jednakowe u wszystkich sny; wszystkim nam bowiem jawiło się jedno i to samo – przelatujące nad nami, jak jakieś bolidy czy też aniołowie, bochenki żytniego chleba.
Człowiek żyje dzięki właściwej sobie umiejętności zapomnienia. Pamięć zawsze gotowa jest pozbyć się tego, co złe, i zachować tylko to, co dobre. Nie było tego podczas naszego pobytu w krynicy „Duskania”; nie było niczego dobrego przed nami ani poza nami. Północ zatruła nasze życie na zawsze i wszyscyśmy to dobrze rozumieli. Trzech spośród nas zaprzestało opierania się losowi, jedynie Iwan Iwanowicz odznaczał się taką samą tragiczną pilnością pracy jak poprzednio.
Sawieljew próbował utemperować Iwana Iwanowicza w czasie jednej z „przerw na palenie”. „Przerwa na palenie” to najzwyklejsza przerwa na odpoczynek dla niepalących, nie mieliśmy bowiem ani razu machorki, przerwy natomiast były. W tajdze amatorzy palenia zbierali i suszyli liście czarnej porzeczki i prowadzili całe dyskusje, po aresztancku zapalczywe, który z liści bardziej „smakowity” – brusznicy czy czarnej porzeczki. Znawcy uważali, że ani jeden, ani drugi nie jest nic wart, albowiem organizm potrzebuje jadu nikotynowego, a nie zwykłego dymu, i nie można takim prostym sposobem oszukać komórek mózgowych. Ale dla przerw na palenie – „na odpoczynek” taki liść czarnej porzeczki zupełnie dobrze się nadawał, gdyż w łagrze słowo „odpoczynek” w czasie pracy zbyt jaskrawo odbiega od zasadniczych praw produkcyjnej moralności, wpajanych na Dalekiej Północy. Odpoczywać co godzinę to prowokacja i przestępstwo, ale cogodzinna „przerwa na palenie” należy do porządku rzeczy. Tak tutaj, jak i we wszystkim, co działo się na Północy, jawiąca się rzeczywistość nie zgadzała się z zasadami. Suszony liść czarnej porzeczki był oczywistym kamuflażem.
– Posłuchaj, Iwanie – powiedział Sawieljew – opowiem ci jedną historię. W Bamłagu, na „bocznym nasypie”, woziliśmy piasek w taczkach. Odwozić trzeba było daleko, a norma wynosiła dwadzieścia pięć metrów sześciennych. Wywieziesz poniżej tego, to karna norma żywnościowa: trzysta gramów chleba. I zupka „bałanda” jeden raz dziennie. Ten zaś, kto wykona normę, otrzymuje oprócz gorącego pożywienia kilogram chleba, a do tego ma prawo dokupić za własne pieniądze w sklepiku dodatkowy kilogram. Pracowaliśmy parami, a normy były nieprawdopodobne, wobec tego wpadliśmy na taki pomysł: dzisiaj wozimy obaj na twój rachunek, z twojego wyrobiska. Wykonujemy limit. Otrzymujemy dwa kilogramy chleba oraz trzysta gramów mojej karnej normy, dla każdego po kilo sto pięćdziesiąt gramów. Jutro pracujemy na ciebie. A pojutrze znowu na mnie. Przez cały miesiąc tak woziliśmy. Czego jeszcze chcieć od życia? Najważniejsze, że dziesiętnik był swój chłop, bo oczywiście wiedział o tym. Było to dla niego nawet korzystne, ludzie nie słabli, a urobek się nie zmniejszał. Potem jednak ktoś z kierownictwa odkrył tę sztuczkę i nasze szczęście się skończyło.
– No i co, chciałbyś tu spróbować? – spytał Iwan Iwanowicz.
– Ja nie. Całkiem po prostu tobie chcemy pomóc.
– A wy?
– Nam, kochany, już wszystko jedno.
– Mnie również. Niech przychodzi ten starszy.
Starszy, to znaczy dziesiętnik, przyszedł po paru dniach. Sprawdziły się nasze najgorsze obawy.
– No, odpoczęliście, ale przyszła pora i na przyzwoitość. Zróbcie miejsce dla innych. Wasz teren pracy to coś jakby Ozdrowieńczy Punkt czy Ozdrowieńcza Brygada, jakieś OP czy OB – pozwolił sobie na dowcip dziesiętnik.
– Tak – odpowiedział Sawieljew –
OP, OB, wszyscy wiemy:
Znak na nogę i do ziemi!
Pośmieliśmy się trochę dla przyzwoitości.
– No, to kiedy z powrotem?
– Pewnie jutro pójdziemy.
Iwan Iwanowicz o nic więcej nie pytał. Nocą powiesił się na rozwidlonych gałęziach drzewa, dziesięć kroków od naszej chatki. Takiego samobójstwa jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się widzieć. Znalazł go Sawieljew, spostrzegł ze ścieżki i zaczął krzyczeć. Dziesiętnik, podbiegłszy, nie pozwolił go zdejmować do czasu przyjścia „funkcjonariuszy”, ponaglając jednocześnie do odejścia.
My obaj z Fiedią Szczapowem zbieraliśmy się bardzo zaambarasowani – Iwan Iwanowicz miał dobre jeszcze, całe onuce, woreczki, ręcznik, perkalową koszulę, z której zdążył już wygotować wszy, ponaprawiane watowe chodaki-burki; na pryczy leżał jeszcze jego waciak. Wszystkie te rzeczy wzięliśmy, po krótkiej naradzie,