– Czy już zarejestrowałeś pocztę?
– Skądże, dopiero co nadeszła.
– Daj mi ten pakiet – i opowiedziałem mu, o co chodzi.
– A list? – powiedział niepewnie. – Przecież ona na pewno napisze też do niego.
– To list też zatrzymasz.
– No to bierz.
Zmiąłem pakiet i wrzuciłem go w otwarte drzwiczki palącego się pieca. Po miesiącu przyszedł także list, równie krótki jak podanie. Spaliliśmy go w tym samym piecu.
Wkrótce mnie dokądś wywieziono, a Frühsorger pozostał na miejscu. Nie wiem, jak mu się dalej żyło. Często go wspominałem, dopóki starczało mi na to sił. Słyszałem wówczas jego drżący, pełen przejęcia szept: „Peter, Paul, Markus…”
JAGODY
Fadiejew powiedział: „Poczekajcie no, ja sam z nim pogadam”; podszedł do mnie i postawił kolbę karabinu koło mojej głowy. Leżałem w śniegu, trzymając w objęciach bierwiono, które upuściłem z ramienia, nie mogąc go podnieść i zająć swego miejsca w szeregu schodzących z góry ludzi – u każdego z nich spoczywało na ramieniu podobne bierwiono, „pałka drew”, u jednych większe, u drugich mniejsze. Wszyscy, konwojenci i więźniowie, spieszyli się do domu – wszystkim dał się we znaki niekończący się zimowy dzień. A ja – leżałem w śniegu.
Fadiejew zawsze zwracał się do więźniów per „pan”.
– Słuchaj pan, staruszku – powiedział – to niemożliwe, aby takie chłopisko jak pan nie miało siły nieść takiego polana, prawie kija, można by rzec. Pan jesteś oczywistym symulantem. Pan jesteś faszystą. Podczas gdy ojczyzna zmaga się z wrogiem, pan wtykasz kij w jej szprychy.
– Nie jestem faszystą – odpowiedziałem – jestem chorym i głodnym człowiekiem. To ty jesteś faszystą. Przecież czytasz w gazetach, jak faszyści mordują starych ludzi. Pomyśl tylko, w jaki sposób opowiesz swojej narzeczonej o tym, co robiłeś na Kołymie?
Było mi już wszystko jedno. Nie znosiłem tych rumianolicych, krzepkich, sytych, należycie ubranych… i nie bałem się. Zwinąłem się, chroniąc brzuch, ale był to wrodzony, instynktowny odruch – wcale nie bałem się takich uderzeń. Fadiejew kopnął mnie w plecy. Zrobiło mi się nagle ciepło i zupełnie nie odczułem bólu. Jeżeli umrę – tym lepiej.
– Słuchaj no pan – powiedział Fadiejew, odwróciwszy mnie czubkiem buta twarzą ku niebu – nie jesteś pan pierwszy, z którym pracuję. Widziałem już takie towarzystwo.
Podszedł drugi konwojent, Sieroszapka.
– Ano, pokaż się, zapamiętam ciebie. Jakiś ty zły…
Zaczęło się bicie. A potem, gdy się skończyło:
– Zrozumiałeś?! – warknął Sieroszapka.
– Zrozumiałem. – Podniosłem się, wypluwając krwawą ślinę. Powlokłem bierwiono, ciągnąc je w takt podszczuwania, krzyków i przekleństw kolegów; w czasie gdy mnie bito, oni marzli.
Następnego dnia z rana Sieroszapka wyprowadzał nas do pracy, do wyrąbanego jeszcze w ciągu zeszłej zimy lasu, aby zbierać wszystko, co nadaje się do palenia zimą w żelaznych piecykach. Las rąbano zimą – pozostałe po wyrębie pnie były wysokie. Karczowaliśmy, wydzierając je z ziemi za pomocą dźwigni, piłowaliśmy i składali w sągi.
Na rzadko stojących wokół miejsca naszej pracy drzewach Sieroszapka porozwieszał „wiechy” wiązane z wyschniętej trawy, żółtej i szarej, zakreśliwszy w ten sposób „zakazaną strefę”.
Nasz brygadzista rozniecił dla Sieroszapki ognisko na wzgórku – w czasie pracy jedynie konwojenci mają prawo do ogniska; naściągał również drew na zapas.
Śnieg, który spadł przedtem, wydmuchały wiatry. Zastygła, oszroniona trawa ślizgała się w rękach i zmieniała swą barwę przy dotknięciu ludzkich rąk. Na pagórkach marzł górski głóg; jego ciemnoliliowe, przymrożone jagody miały niezwykły aromat. Jeszcze smaczniejsze od owoców głogu były brusznice, tknięte już mrozem, przejrzałe, szarobłękitne… Na króciutkich, prostych gałązkach zwisały jagody łochyni – jaskrawoniebieskiego koloru, zmarszczone jak pusta sakiewka, ale zawierające w sobie ciemny, niebieskoczarny sok o niewypowiedzianie dobrym smaku.
Jagody tknięte mrozem były zupełnie niepodobne do dojrzałych, soczystych jagód. Smak ich był o wiele bardziej delikatny. Rybakow, mój kolega, zbierał jagody nie tylko w czasie „przerw na palenie” – zbierał do puszki po konserwach – lecz i w chwilach, gdy Sieroszapka patrzył gdzie indziej. Jeżeli Rybakow uzbiera pełną puszkę, to kucharz oddziału strażników da mu chleba. Przedsięwzięcie Rybakowa stawało się od razu ważną sprawą.
Ja nie miałem takich zamówień i sam zjadałem jagody, ostrożnie i chciwie, przyciskając każdą z nich do podniebienia; słodki, aromatyczny sok rozduszonej jagody na moment mnie odurzał.
Nie miałem zamiaru pomagać Rybakowowi w zbiorze, a i on sam nie chciałby tego, bo trzeba by się dzielić chlebem.
Puszka Rybakowa zapełniała się zbyt wolno, jagody pojawiały się coraz rzadziej. Niepostrzeżenie, nie zauważywszy tego, pracując i zbierając jagody, przybliżyliśmy się do granicy „strefy” – wiechy zawisły nad naszymi głowami.
– Uważaj no – powiedziałem do Rybakowa – wracamy.
A z przodu, przed nami, były kępki z owocami głogu, łochyni i brusznicy… Widzieliśmy je od dawna. Drzewo, na którym wisiała wiecha, powinno by stać dwa metry dalej.
Rybakow wskazał na nienapełnioną jeszcze puszkę, na zniżające się nad horyzontem słońce i z wolna zaczął podchodzić do czarownych jagód.
Sucho szczęknął strzał i Rybakow padł między kępy twarzą w dół. Sieroszapka, wymachując karabinem, wrzeszczał:
– Pozostać na miejscu, nie podchodzić!
Sieroszapka zarepetował i wystrzelił ponownie. Wiedzieliśmy, co znaczy ten drugi wystrzał. Wiedział o tym również Sieroszapka. Powinny być dwa wystrzały, pierwszy zazwyczaj uprzedza.
Rybakow leżał pomiędzy kępami, nagle zmalały. Niebo, góry, rzeka były ogromne, i Bóg jeden wie, ilu ludzi można ułożyć w tych górach na ścieżkach, wśród pagórków.
Puszka Rybakowa stoczyła się daleko, zdążyłem ją podnieść i schować do kieszeni. Być może dadzą mi chleba za jagody – wiem przecież, dla kogo zbierał je Rybakow.