Варлам Шаламов

Opowiadania kołymskie


Скачать книгу

„grupy ope­ra­cyj­nej” Naza­row, o któ­rym już wcze­śniej co nieco sły­sze­li­śmy, chwy­cił za auto­mat, żeby zastrze­lić psa, ale Kasa­jew przy­trzy­mał go za rękę i wcią­gnął za sobą do łaźni.

      Za radą cie­śli Sie­miona Par­mie­nowa nało­żono Tama­rze sznur­kową obrożę i przy­wią­zano do drzewa – prze­cież ci z grupy ope­ra­cyj­nej nie będą tu miesz­kać wiecz­nie.

      Jak każdy jakucki pies, Tamara nie umiała szcze­kać. War­czała, sta­ra­jąc się prze­gryźć sta­rymi kłami sznur; nie był to już ten sam spo­kojny pies, który prze­żył z nami zimę. Jej nie­na­wiść była nie­zwy­kła, a spoza niej wyzie­rała prze­szłość; nie po raz pierw­szy pies spo­tkał się z „kon­wo­jen­tami” – każdy to widział.

      Jakaż to leśna tra­ge­dia utkwiła na zawsze w psiej pamięci? Czyżby ta straszna prze­szłość stała się przy­czyną poja­wie­nia się jakuc­kiej suki w sąsia­du­ją­cej z osadą taj­dze?

      Przy­pusz­czal­nie mógł coś na ten temat powie­dzieć Naza­row. Jeśli pamię­tał ludzi, to chyba i zwie­rzęta. Po pię­ciu dniach trzej nar­cia­rze ode­szli, a Naza­row wraz z przy­ja­cie­lem i naszym kie­row­ni­kiem zbie­rali się wyru­szyć naza­jutrz. Przez całą noc pili, o świ­cie popra­wili i poszli.

      Tamara zawar­czała i Naza­row zawró­cił. Zdjął z ramie­nia auto­mat i z bli­ska wypu­ścił w psa całą serię. Tamara szarp­nęła się i zamil­kła. Na dźwięk strza­łów bie­gli już z namio­tów ludzie, chwy­ta­jąc topory i łomy. Kie­row­nik rzu­cił się naprze­ciw robot­ni­kom, a Naza­row znik­nął w lesie.

      Nie­kiedy życze­nia się speł­niają, a – być może – nie­na­wiść tych pięć­dzie­się­ciu była tak żywio­łowa i silna, że stała się realną mocą i dogo­niła Naza­rowa.

      Naza­row uciekł na nar­tach razem ze swoim pomoc­ni­kiem. Nie poszli kory­tem zamar­z­nię­tej do dna rzeki – naj­lep­szą zimową drogą do dużej szosy, odle­głej o dwa­dzie­ścia kilo­me­trów od naszej osady – lecz górami przez prze­łęcz. Naza­row oba­wiał się pościgu. Był dosko­na­łym nar­cia­rzem, a droga przez góry była bliż­sza.

      Ściem­niało się już, gdy osią­gnęli prze­łęcz; tylko na wierz­choł­kach gór utrzy­my­wał się jesz­cze dzień, nato­miast zagłę­bie­nia wąwo­zów były ciemne. Naza­row zaczął zjeż­dżać. Na zbo­czu las gęst­niał i Naza­row zro­zu­miał, że powi­nien się zatrzy­mać, ale narty nio­sły go w dół, aż wle­ciał na ukryty pod śnie­giem, długi, wygła­dzony na ostro przez czas, powa­lony pień modrze­wia. Pień roz­pruł brzuch Naza­rowa i prze­bił plecy, roz­ry­wa­jąc szy­nel. Drugi straż­nik był już daleko w dole; na nar­tach dobrnął do szosy i dopiero naza­jutrz wsz­czął alarm. Naza­rowa odna­le­ziono po dwóch dniach; wisiał na owym pniu zesztyw­niały, zasty­gły w ruchu, podobny do postaci z pano­ramy bata­li­stycz­nej.

      Z Tamary zdjęto skórę i roz­cią­gnięto na gwoź­dziach wbi­tych w ścianę stajni. Roz­cią­gnięto jed­nak źle – wyschnięta skóra skur­czyła się tak, że nie spo­sób było pomy­śleć, iż był to kie­dyś duży jakucki pies pocią­gowy.

      Nie­długo potem przy­je­chał leśni­czy, aby wypeł­nić doku­menty zwią­zane z nie­pra­wi­dło­wym wyrę­bem lasu. Kiedy powa­la­li­śmy drzewa, nikt nie myślał o wyso­ko­ści pozo­sta­wia­nych pni; oka­zały się one wyż­sze, niż zezwa­lała norma – konieczna była dodat­kowa praca.

      Sprawa oka­zała się jed­nak łatwa. Leśni­czemu umoż­li­wiono zakup cze­goś tam w skle­piku, dano pie­nią­dze i spi­ry­tus. Odjeż­dża­jąc, leśni­czy wypro­sił jesz­cze wiszącą na stajni skórę psa – wyprawi ją i uszyje pół­nocne „psie ręka­wice”, futrem na wierzch. Dziury po kulach nie miały według niego żad­nego zna­cze­nia.

      SHERRY BRANDY

      Poeta umie­rał. Wiel­kie, spuch­nięte od głodu kiście rąk z bia­łymi, bez­kr­wi­stymi pal­cami i brud­nymi paznok­ciami, które poodra­stały w kształ­cie rurek, spo­czy­wały na pier­siach, nie kry­jąc się przed chło­dem. Przed­tem cho­wał je za pazu­chę, na gołe ciało, lecz teraz było tam zbyt mało cie­pła. Ręka­wice skra­dziono mu już dawno – do tego potrzeba było jedy­nie bez­czel­no­ści – kra­dziono więc w biały dzień. Zma­to­wiałe elek­tryczne słońce, opa­sku­dzone przez muchy i zakute w okrą­głą kratkę, umo­co­wane było wysoko pod sufi­tem. Świa­tło padało na nogi poety – a on leżał jak w pudle, w ciem­nej głębi dol­nego rzędu pię­tro­wych nar. Od czasu do czasu palce jego rąk poru­szały się, wyda­jąc suchy dźwięk, jak kasta­niety, i obma­cy­wały guzik, pętelkę, wgłę­bie­nie na buszła­cie, strze­py­wały jakieś śmieci i ponow­nie nie­ru­cho­miały. Poeta tak długo umie­rał, że już prze­stał rozu­mieć, iż rze­czy­wi­ście umiera. Nie­kiedy poja­wiała się, bole­śnie i pra­wie doty­kal­nie prze­ni­ka­jąca jego mózg, jakaś silna i pro­sta myśl – że ukra­dziono mu chleb, który poło­żył pod głową. I było to takie okropne, oble­wa­jące żarem, że gotów był się kłó­cić, bić, prze­kli­nać, szu­kać, udo­wad­niać. Ale nie miał na to już sił i myśl o chle­bie sta­wała się słab­sza… I od razu zaczy­nał myśleć o czymś innym – o tym, że wszyst­kich powinni wywieźć gdzieś za morze, a sta­tek z jakie­goś tam powodu spóź­nia się, i jak to dobrze, że on jest tutaj. Podob­nie łatwo i nie­pew­nie zaczy­nał myśleć o wiel­kim zna­mie­niu na twa­rzy sprzą­ta­ją­cego w baraku. Przez więk­szą część doby roz­my­ślał o tych wyda­rze­niach, które wypeł­niały tutaj jego życie. Przy­wi­dze­nia, które poja­wiały się przed jego oczami, nie były obra­zami dzie­ciń­stwa, mło­do­ści, suk­ce­sów. Przez całe życie gdzieś się spie­szył. To wspa­niale, że nie trzeba się spie­szyć, że można myśleć powoli. I nie spie­sząc się, myślał o wiel­kiej jed­no­li­to­ści przed­śmiert­nych ruchów – o tym, co zro­zu­mieli i opi­sali leka­rze – wcze­śniej, niż zro­bili to arty­ści i poeci. Twarz Hipo­kra­tesa – to przed­śmiertna maska czło­wieka, znana każ­demu stu­den­towi wydziału lekar­skiego. Ta zagad­kowa jed­no­li­tość przed­śmiert­nych ruchów posłu­żyła Freu­dowi za powód do two­rze­nia naj­śmiel­szych hipo­tez. Jed­no­li­tość i powta­rzal­ność – to nie­zbędne ugrun­to­wa­nie nauki. Tego, co jest w śmierci nie­po­wta­rzalne, poszu­ki­wali nie leka­rze, lecz poeci. Przy­jemna była świa­do­mość, że jesz­cze potrafi myśleć. Gło­dowe nud­no­ści stały się już od dawna czymś zwy­kłym. I wszystko było dlań jed­na­kowo ważne – Hipo­kra­tes, sprzą­ta­jący ze zna­mie­niem na twa­rzy i jego wła­sny brudny pazno­kieć. Życie powra­cało do niego, to znów ucho­dziło, i wtedy umie­rał. Ale życie zja­wiało się znowu, oczy się otwie­rały, poja­wiały się myśli. Jedy­nie nie poja­wiały się pra­gnie­nia. On już od dawna żył w tym świe­cie, gdzie czę­sto trzeba było przy­wra­cać ludziom życie – sztucz­nym oddy­cha­niem, za pomocą glu­kozy, kam­fory czy kofe­iny. Mar­twy znów sta­wał się żywym. A dla­cze­góż by nie? On wie­rzył w nie­śmier­tel­ność, w praw­dziwą ludzką nie­śmier­tel­ność. Czę­sto myślał o tym, że cał­kiem po pro­stu nie ma żad­nych bio­lo­gicz­nych przy­czyn, z powodu któ­rych czło­wiek nie miałby żyć wiecz­nie… Sta­rość – to tylko ule­czalna cho­roba, i gdyby nie to, do tej chwili nie­wy­ja­śnione, tra­giczne nie­po­ro­zu­mie­nie – to on sam mógłby żyć