Варлам Шаламов

Opowiadania kołymskie


Скачать книгу

Ze szkla­nego sło­ika nasy­pał do men­zurki szczyptę sza­rego proszku, zaczerp­nął z wia­dra kubek wody, dolał do men­zurki, pomie­szał i wypił.

      Pale­nie w gar­dle, lekki odruch wymiotny – i to wszystko. Prze­sie­dział tak, spo­glą­da­jąc na cho­dzący zegar i o niczym nie myśląc, całe trzy­dzie­ści minut. Oprócz bólu w gar­dle, żad­nego dzia­ła­nia. I wtedy dopiero Sera­fin zaczął się śpie­szyć. Odsu­nął szu­fladę stołu i wyjął swój skła­dany nóż, potem zaś otwo­rzył żyłę na lewej ręce. Na pod­łogę polała się ciemna krew. Sera­fin poczuł rado­sne uczu­cie sła­bo­ści, ale krew cie­kła coraz sła­biej i wol­niej.

      Zro­zu­miał, że krew nie spły­nie, że pozo­sta­nie przy życiu, że samo­obrona wła­snego orga­ni­zmu jest moc­niej­sza niźli chęć śmierci. Od razu sobie przy­po­mniał, co należy zro­bić. Byle jak, na jeden rękaw zało­żył kożu­szek – bez kożuszka na dwo­rze było zbyt chłodno – i bez czapki, pod­nió­sł­szy tylko koł­nierz, pobiegł w kie­runku rzeczki, która prze­pły­wała w odle­gło­ści stu kro­ków od labo­ra­to­rium. Była to gór­ska rzeczka z wypłu­ka­nymi przez sie­bie wąskimi, głę­bo­kimi jamami, które teraz, w ciem­nym, mroź­nym powie­trzu, dymiły jak wrzą­tek.

      Sera­fin wspo­mniał, jak zeszłego roku spadł późną jesie­nią pierw­szy śnieg i rzekę zacią­gnęło cien­kim lodem. I kaczkę, która nie odle­ciaw­szy, pozo­stała i usia­dła na świe­żym lodzie, osła­biona walką ze śnie­giem. Wspo­mniał, jak na lód wybiegł czło­wiek, jakiś wię­zień, i – roz­sta­wiw­szy śmiesz­nie ręce – pró­bo­wał pochwy­cić kaczkę. Kaczka odbie­gała po lodzie do wypłu­ka­nej jamy, nur­ko­wała pod lód i wyska­ki­wała w innym miej­scu. Czło­wiek bie­gał, prze­kli­na­jąc ptaka; zmę­czył się wcale nie mniej niż kaczka, ale wciąż bie­gał za nią od jamy do jamy. Dwu­krot­nie zała­mał się pod nim lód i on długo, ordy­nar­nie prze­kli­na­jąc, gra­mo­lił się nań z powro­tem.

      Dookoła stało wielu ludzi, ale nikt nie pospie­szył z pomocą ani kaczce, ani polu­ją­cemu. Była to prze­cież jego zdo­bycz, on ją zna­lazł, a za pomoc musiałby pła­cić, dzie­lić się… Umę­czony czło­wiek peł­znął po lodzie, prze­kli­na­jąc wszystko na świe­cie. Skoń­czyło się na tym, że kaczka, kolejny raz zanur­ko­waw­szy, nie wynu­rzyła się. Pew­nie uto­nęła ze zmę­cze­nia.

      Sera­fin wspo­mniał, jak usi­ło­wał wtedy wyobra­zić sobie śmierć kaczki, gdy tłu­cze ona głową o lód, widząc prze­zeń błę­kitne niebo. Obec­nie Sera­fin biegł w kie­runku tego samego miej­sca na rzeczce.

      Wsko­czył wprost do lodo­wa­tej, dymią­cej wody, odła­mu­jąc nie­po­kryty śnie­giem brze­żek nie­bie­ska­wego lodu. Woda się­gała po pas, ale prąd był silny i zwa­lił Sera­fina z nóg. Zrzu­cił z sie­bie kożu­szek i złą­czył ręce, zmu­sza­jąc się do zanu­rze­nia pod lód, jed­nakże już dookoła krzy­czeli i bie­gli ludzie, cią­gnąc deski i ukła­da­jąc je w poprzek jamy. Ktoś zdą­żył pochwy­cić Sera­fina za włosy.

      Zanie­siono go wprost do szpi­tala, roze­brano i ogrzano, sta­ra­jąc się wlać do gar­dła tro­chę cie­płej, słod­kiej her­baty. Sera­fin mil­czał i tylko ruszał głową.

      Pod­szedł do niego szpi­talny lekarz, trzy­ma­jąc w ręku strzy­kawkę z roz­two­rem glu­kozy, ale spo­strze­gł­szy roz­szar­paną żyłę, pod­niósł oczy i spoj­rzał na Sera­fina. Sera­fin uśmiech­nął się. Glu­kozę wstrzyk­nięto mu do pra­wej ręki. Sta­ru­szek lekarz, który już wiele widział w życiu, roz­warł szpa­chelką zęby Sera­fina, obej­rzał gar­dło i wezwał chi­rurga. Ope­ra­cję prze­pro­wa­dzono natych­miast, ale było już za późno. Kwas zdą­żył prze­żreć ścianki żołądka i prze­wodu pokar­mo­wego – zało­że­nia Sera­fina oka­zały się słuszne.

      WOLNY DZIEŃ

      Dwie wie­wiórki o nie­bie­ska­wym odcie­niu futra, z czar­nymi mord­kami i czar­nymi ogon­kami, przy­pa­try­wały się z wiel­kim zaję­ciem cze­muś, co działo się za sre­brzy­stymi modrze­wiami. Pod­sze­dłem pra­wie na styk do drzewa, na któ­rym sie­działy, i dopiero wtedy mnie spo­strze­gły. Zaszu­rały pazurki po korze drzewa, nie­bie­skawe ciała zwie­rzą­tek śmi­gnęły w górę i uci­chły gdzieś tam wysoko, wysoko. Dro­binki kory prze­stały osy­py­wać się na śnieg. Ujrza­łem to, co obser­wo­wały wie­wiórki.

      Na leśnej pola­nie modlił się czło­wiek. Czapka-uszanka ze zwy­kłego mate­riału leżała zwi­nięta u jego nóg i szron zdą­żył już wybie­lić ostrzy­żoną głowę. Twarz jego wyra­żała coś dziw­nego – to samo, co bywa na twa­rzach ludzi wspo­mi­na­ją­cych dzie­ciń­stwo albo coś rów­nie dro­giego i cen­nego. Czło­wiek z roz­ma­chem kre­ślił znak krzyża, jakby cią­gnął w dół trzema zło­żo­nymi pal­cami swą głowę. Nie od razu go roz­po­zna­łem – tak wiele nowego ryso­wało się na jego twa­rzy. Był to wię­zień Zamia­tin, duchowny, z tego samego baraku co ja.

      Wciąż jesz­cze mnie nie widział i wargi jego, nie­mie­jące od chłodu, poru­szały się, wyma­wia­jąc cicho i uro­czy­ście zwy­czajne, zapa­mię­tane przeze mnie z dzie­ciń­stwa słowa. Były to sta­ro­cer­kiewne for­muły litur­gii. W tym sre­brzy­stym lesie Zamia­tin odpra­wiał mszę.

      Powoli prze­że­gnał się i wypro­sto­wał – i spo­strzegł mnie. Uro­czy­sty nastrój oraz wzru­sze­nie malu­jące się na jego twa­rzy znik­nęły, a codzienne zmarszczki pomię­dzy brwiami ścią­gnęły je ku sobie. Zamia­tin nie lubił drwin. Pod­niósł czapkę, otrzą­snął ze śniegu i wło­żył na głowę.

      – To była litur­gia? – roz­po­czą­łem roz­mowę.

      – Nie, nie – odrzekł Zamia­tin, uśmie­cha­jąc się z powodu mojej igno­ran­cji. – Jakże mógł­bym odpra­wiać mszę? Prze­cież nie posia­dam ani chleba, ani wina, ani stuły. To jest pań­stwowy ręcz­nik.

      I popra­wił zwi­sa­jący mu z szyi brudny, „waflowy” ręcz­nik, który rze­czy­wi­ście przy­po­mi­nał stułę. Mróz pokrył tka­ninę ręcz­nika krysz­tał­kami zmar­z­nię­tego śniegu, które lśniły w słońcu, upo­dab­nia­jąc ją do wyszy­wa­nej cer­kiew­nej szaty.

      – A przy tym wsty­dzę się, bo nie wiem, gdzie jest wschód. Obec­nie słońce wscho­dzi na dwie godziny i zaraz zacho­dzi za tą samą górą, zza któ­rej się poja­wiło. Gdzie więc wschód?

      – Czy to takie ważne: wschód?

      – Nie, oczy­wi­ście. Pro­szę nie odcho­dzić. Prze­cież mówię panu, że nie odpra­wiam mszy i że nie mogę jej odpra­wić. Cał­kiem po pro­stu wspo­mi­nam i odtwa­rzam nie­dzielną mszę. I nie wiem, czy dziś jest nie­dziela.

      – Czwar­tek – powie­dzia­łem. – Mówił rano nad­zorca.

      – No, widzi pan, czwar­tek! Nie, nie, nie odpra­wiam mszy. Po pro­stu tak jest mi lżej. A i jeść mniej się chce – uśmiech­nął się Zamia­tin.

      Ja wiem, każdy czło­wiek tutaj ma coś swo­jego, coś, co jest naj­bar­dziej OSTA­TECZNE i naj­waż­niej­sze, coś, co pomaga żyć, cze­piać się tego życia, odbie­ra­nego nam tak usil­nie i z takim upo­rem. Jeśli dla Zamia­tina tym osta­tecz­nym była litur­gia Jana Zło­to­ustego, to moją war­to­ścią „osta­teczną” były wier­sze,