Варлам Шаламов

Opowiadania kołymskie


Скачать книгу

oczy szybko przy­wy­kły do pół­mroku.

      Dwóch błat­nia­ków łasko­tało dużego szcze­niaka-owczarka, mają­cego już chyba ze cztery mie­siące. Szcze­niak leżał na grzbie­cie, popi­sku­jąc i podry­gu­jąc wszyst­kimi czte­rema łapami. Star­szy z błat­nia­ków przy­trzy­my­wał go za obrożę. Moje wej­ście w niczym im nie prze­szko­dziło – byli­śmy z jed­nej bry­gady.

      – Ej ty, czy jest ktoś na zewnątrz?

      – Nie ma nikogo – odpo­wie­dzia­łem.

      – No to już – powie­dział star­szy.

      – Pocze­kaj, daj mi się jesz­cze tro­chę pogrzać – odpo­wie­dział młody. – Widzisz, jak się rzuca? – Poma­cał cie­pły bok szcze­niaka w pobliżu serca i poła­sko­tał go.

      Szcze­niak ufnie zapisz­czał i poli­zał ręce czło­wieka.

      – O, chce ci się lizać… No to nie będziesz już lizać. Sie­nia!

      Sie­mion, trzy­ma­jąc lewą ręką szcze­niaka za obrożę, prawą wycią­gnął zza ple­ców topór i szybko, krót­kim roz­ma­chem opu­ścił na głowę psa. Szcze­niak szarp­nął się, na lodo­watą pod­łogę składu blu­znęła krew.

      – Trzy­maj go moc­niej! – wrza­snął Sie­nia, wzno­sząc powtór­nie topór.

      – Po co mam go trzy­mać, to nie kogut – odparł młody.

      – Zdej­mij no skórkę, póki cie­pła – pouczał Sie­mion. – I zakop ją w śniegu.

      Wie­czo­rem w baraku zapach mię­snej zupy nie pozwa­lał nikomu zasnąć, dopóki nie naje­dli się błat­nicy. Ale w naszym baraku było ich zbyt mało, żeby zjeść całego szcze­niaka. W kociołku zostały resztki mięsa.

      Sie­mion kiw­nął pal­cem na mnie.

      – Weź.

      – Nie chcę – powie­dzia­łem.

      – No to – Sie­mion powiódł oczami po pry­czach – no to oddamy mięso popu. Ej, ojczulku, przyj­mij od nas bara­ninkę. Tylko kocio­łek umyj…

      Zamia­tin wychy­nął z ciem­no­ści na żółte świa­tło ben­zy­no­wej kop­ciłki, wziął kocio­łek i znik­nął. Po pię­ciu minu­tach wró­cił z wymy­tym już naczy­niem.

      – Już? – spy­tał z zain­te­re­so­wa­niem Sie­nia. – Szybko łykasz, jak mewa. To ojczulku, nie bara­ninka, lecz psie mięso. Tutaj do cie­bie pie­sek przy­cho­dził. Wabił się Nord.

      Zamia­tin mil­cząco spo­glą­dał na Sie­miona. Potem obró­cił się i wyszedł. Wysze­dłem w ślad za nim. Stał na śniegu za drze­wami, wymio­to­wał. W świe­tle księ­życa twarz jego wyglą­dała jak z oło­wiu. Lepka, kle­jąca się ślina zwi­sała z jego sinych warg. Zamia­tin otarł twarz ręka­wem i gniew­nie spoj­rzał na mnie.

      – To par­szywcy – powie­dzia­łem.

      – Tak, oczy­wi­ście – odparł. – Ale mięso było smaczne. Nie gor­sze od bara­niny.

      DOMINO

      Z plat­formy wagi dzie­sięt­nej spro­wa­dzili mnie sani­ta­riu­sze. Mocne, chłodne ręce nie pozwo­liły mi osu­nąć się na zie­mię.

      – Ile? – krzyk­nął lekarz, macza­jąc ze stu­kiem pióro w nie­prze­le­wa­ją­cym się kała­ma­rzu.

      – Czter­dzie­ści osiem.

      Uło­żono mnie na noszach. Mój wzrost to sto osiem­dzie­siąt cen­ty­me­trów; nor­malna waga ciała – osiem­dzie­siąt kilo­gra­mów. Cię­żar kości sta­nowi czter­dzie­ści dwa pro­cent cał­ko­wi­tej wagi ciała, czyli trzy­dzie­ści dwa kilo. W ten lodo­waty wie­czór pozo­stało na mnie wszyst­kiego szes­na­ście kilo­gra­mów: skóry, mięsa, wnętrz­no­ści i mózgu. Nie mogłem tego wszyst­kiego wów­czas poli­czyć, ale rozu­mia­łem nie­ja­sno, że czyni to spo­glą­da­jący na mnie spode łba lekarz.

      Ode­mknął biurko, wysu­nął szu­fladę, ostroż­nie wyjął ter­mo­metr, potem pochy­lił się nade mną i ostroż­nie wło­żył go we wnękę pod moim lewym ramie­niem. Natych­miast jeden z sani­ta­riu­szy przy­ci­snął mi rękę do piersi, a drugi obiema rękami objął zapię­stek mojej pra­wej ręki. Sens tych wyuczo­nych, wydo­sko­na­lo­nych ruchów stał się dla mnie jasny dopiero póź­niej – w całym szpi­talu na sto łóżek był tylko jeden ter­mo­metr. W sto­sunku więc do innych przed­mio­tów szkiełko to zmie­niło swą war­tość – chro­niono je niczym jakąś dro­go­cen­ność. Jedy­nie ciężko cho­rym i nowo przy­by­łym zezwa­lano na pomiar tem­pe­ra­tury za pomocą tego przy­rządu. Zdro­wie­ją­cym wpi­sy­wano tem­pe­ra­turę „według pulsu” i jedy­nie w wąt­pli­wych przy­pad­kach otwie­rano szu­fladę biurka.

      Waha­dło zegara odli­czyło dzie­sięć minut, lekarz ostroż­nie wyjął ter­mo­metr, ręce sani­ta­riu­szy zwol­niły ucisk.

      – Trzy­dzie­ści cztery i trzy – stwier­dził lekarz. – Czy ty jesteś w sta­nie odpo­wia­dać na moje pyta­nia?

      Odpo­wie­dzia­łem ruchem oczu: „potra­fię”. Oszczę­dza­łem siły. Słowa dawały się wyma­wiać wolno i z trud­no­ścią; to było coś jak tłu­ma­cze­nie z obcego języka. Zapo­mnia­łem wszystko. Odwy­kłem od wspo­mi­na­nia. Spi­sy­wa­nie histo­rii cho­roby dobie­gło końca i sani­ta­riu­sze lekko unie­śli nosze, na któ­rych leża­łem na wznak.

      – Na szó­stą – powie­dział lekarz. – Jak naj­bli­żej pieca.

      Poło­żono mnie na pry­czy koło pieca. Mate­race były wypchane gałąz­kami cedrowca, igły pood­pa­dały i nagie witki nie­bez­piecz­nie wygi­nały się pod pasia­stą tka­niną. Z brud­nej, cia­sno napcha­nej poduszki sypały się prze­gniłe resztki siana. Prze­tarty, wysłu­żony sukienny koc z naszy­tymi sza­rymi lite­rami „nogi” ukrył mnie przed całym świa­tem. Bar­dziej doskwie­rały podobne do powro­zów mię­śnie rąk i nóg, swę­działy odmro­żone palce. Jed­nakże zmę­cze­nie było sil­niej­sze od bólu. Zwi­ną­łem się w kłę­bek, obją­łem nogi rękami, pod­bró­dek pod­par­łem brud­nymi kola­nami pokry­tymi szorstką, jakby kro­ko­dylą skórą – i zasną­łem.

      Obu­dzi­łem się po wielu godzi­nach. Na pod­ło­dze przy łóżku stały moje śnia­da­nia, obiady i kola­cje. Wycią­gną­łem rękę, chwy­ci­łem naj­bli­żej sto­jącą bla­szaną miskę i zaczą­łem jeść wszystko po kolei, odgry­za­jąc od czasu do czasu drob­niut­kie kawałki od mojej „pajki” chleba leżą­cej tuż obok. Cho­rzy z sąsied­nich prycz przy­pa­try­wali się, jak łykam poży­wie­nie. Nie pytali, kim jestem i skąd – moja kro­ko­dyla skóra mówiła sama za sie­bie. Nie patrzy­liby na mnie, ale – wie­dzia­łem to z wła­snego doświad­cze­nia – nie spo­sób odwró­cić wzroku od czło­wieka, który zajada ze sma­kiem.

      Prze­łkną­łem pozo­sta­wione koło mnie jedze­nie. Cie­pło, cudowna ocię­ża­łość żołądka i ponowny sen – nie­długi, bo przy­szedł po mnie sani­ta­riusz. Narzu­ci­łem na ramiona jedyny tutaj wyj­ściowy szla­frok – palto – brudne, prze­pa­lone nie­do­pał­kami, przy­cięż­kie od wchło­nię­tego potu setek ludzi; wsu­ną­łem stopy w ogromne czła­paki i z wolna prze­sta­wia­jąc nogi, aby nie