To jeden z życiowych kawałów, a raczej grymasów życia.
Przyznanie „lekkiej” kategorii pracy było często ratunkiem człowieka przed śmiercią. Jednak najbardziej smutne było to, że ludzie starający się o lekką kategorię pracy i usiłujący oszukać lekarza byli w rzeczywistości o wiele bardziej chorzy, niż im się to wydawało.
Lekarz mógł dać odpocząć od pracy, mógł skierować do szpitala, a nawet „spisać”, co oznaczało spisanie aktu inwalidztwa, i wtedy więzień podlegał wywozowi na kontynent. Co prawda szpitalne łóżko i spisanie aktu w komisji lekarskiej nie zależało od lekarza, ale najważniejszy był początek tej drogi.
Wszystko to, a i wiele jeszcze innych, codziennych spraw towarzyszących, doskonale rozumieli i uwzględniali błatniacy. Do kodeksu złodziejskiej moralności wprowadzony został specjalny stosunek do lekarza. Razem z „więzienną porcją” i „złodziejem-dżentelmenem” zakorzeniła się w świecie łagrów i więzień legenda o „Czerwonym krzyżu”.
„Czerwony krzyż” to termin błatniacki i za każdym razem jeżę się, gdy słyszę to wyrażenie. Błatniacy w sposób demonstracyjny okazywali swój szacunek pracownikom medycznym, obiecywali im wszelką pomoc i wsparcie, wydzielając lekarzy z przeogromnego świata „frajerów” i „sztympów”.
Stworzono legendę – do dziś żyje ona w łagrach – jak to małe złodziejaszki-,,szpice” okradły lekarza i jak wielcy złodzieje odszukali i z przeprosinami zwrócili ukradzione przedmioty. Nic dodać, nic ująć.
Co więcej, lekarzy nie okradali, starali się u nich nie kraść. Jeśli to byli wolni lekarze, sprawiali im nawet podarunki z przedmiotów czy pieniędzy. Natomiast upraszali i grozili zabójstwem, jeśli lekarze byli więźniami. Wychwalali okazujących im pomoc.
Mieć lekarza „na haczyku” to marzenie każdej błatniackiej kompanii. Błatniak może być grubiański i zuchwały wobec każdego naczelnika – w pewnych okolicznościach jest nawet zobowiązany pokazać ten „szyk”, tego „ducha” – ale przed lekarzem płaszczy się i podlizuje, i nie pozwala sobie na ordynarne słowa wobec niego dopóty, dopóki nie spostrzeże, iż nikt mu nie wierzy, iż nikt nie zamierza spełnić jego zuchwałych żądań.
Właściwie żaden pracownik medyczny nie musiałby się troszczyć o swój los – błatniacy wesprą go materialnie i moralnie: pomoc materialna to kradzione „lepiochy” i „szkiery” (marynarki i buty); moralną pomoc stanowi to, że błatniak zaszczyci lekarza swoimi wizytami, swoją sympatią i rozmową.
Chodzi właściwie o rzecz błahą – aby zamiast chorego „frajera”, wycieńczonego pracą ponad siły, bezsennością i biciem, położyć do szpitalnego łóżka rozrośniętego pederastę, mordercę i wymusiciela. Położyć i trzymać go w tym łóżku, dopóki sam łaskawie nie zgodzi się wypisać.
Chodzi właściwie o niewiele: aby regularnie zwalniać błatniaków od pracy, by mogli „potrzymać króla za brodę”.
Aby posyłać ich ze skierowaniami do innych szpitali, jeśli tego im trzeba dla „wyższych” błatniackich celów.
Aby kryć symulujących – a wszyscy oni to symulanci i kreatorzy chorób, z ich wiecznymi „mostyrkami” wrzodów wyhodowanych na goleniach i biodrach, z lekkimi, ale robiącymi wrażenie, częstymi ranami brzucha i temu podobnymi.
Aby częstować błatniaków „proszeczkami”, „kodeinką”, „kofeinką”, wydzielając cały apteczny zapas narkotyków i roztworów spirytusowych na użytek „dobroczyńców”.
Przez szereg lat przyjmowałem etapy w wielkim łagrowym szpitalu. Sto procent symulantów, którzy przybywali na podstawie skierowań lekarskich, to byli złodzieje. Albo przekupywali, albo zastraszali swojego lekarza i ten produkował fałszywy dokument medyczny.
Bywało często i tak, że miejscowy lekarz lub naczelnik łagru, chcąc pozbyć się dokuczliwego, a przy tym niebezpiecznego elementu ze swojego „gospodarstwa”, wysyłał błatniaków do szpitala w nadziei, że jeśli nawet nie znikną, to „gospodarstwo” trochę odpocznie.
Jeżeli lekarz był przekupny – to źle, to bardzo źle. Natomiast jeżeli był zastraszony, można mu było wybaczyć, bo pogróżki błatniaków to wcale nie puste słowa. Do ambulatorium kopalni „Spokojna”, gdzie było wielu błatniaków, oddelegowano młodego lekarza, a co najważniejsze – młodego stażem aresztanta Surowego, który niedawno ukończył Moskiewski Instytut Medyczny. Koledzy odradzali mu. Można było odmówić i pójść na „roboty ogólne”, nie podejmując się jawnie niebezpiecznej pracy. Lecz Surowy trafił do szpitala właśnie z robót ogólnych i obawiając się powrotu, zgodził się pojechać do kopalni, aby pracować w swoim zawodzie. Kierownictwo dało mu instrukcje, ale nie poradziło, jaką ma przyjąć postawę. Tyle że kategorycznie zabroniło mu skierowywać do szpitala zdrowych złodziei. Po upływie miesiąca został zabity w trakcie przyjmowania chorych – na jego ciele naliczono pięćdziesiąt dwie rany zadane nożem.
W kobiecej zonie innej kopalni starsza już lekarka o nazwisku Szicel została zarąbana toporem przez własną sanitariuszkę, błatniaczkę „Kruszynkę”, która wykonała wyrok błatniaków.
Tak w praktyce wyglądał ,,Czerwony krzyż” w tych przypadkach, gdy lekarze nie byli ugodowi i nie brali łapówek.
Naiwni medycy szukali wyjaśnienia sprzeczności u ideologów błatniackiego świata. Jeden z takich filozofów-przywódców leżał w tym czasie w szpitalu na oddziale chirurgicznym. Dwa miesiące wcześniej, znajdując się w „izolatorze” i pragnąc stamtąd wyjść, zastosował zwykły i pewny, ale niezupełnie bezpieczny sposób: nasypał sobie do oczu proszku z ołówka chemicznego. Tak się złożyło, że pomoc lekarska przyszła z opóźnieniem i błatniak oślepł; leżał w szpitalu jako inwalida, przygotowując się do wyjazdu na „kontynent”. Ale podobnie jak ów słynny sir Williams z Rocambole, mimo ślepoty uczestniczył w opracowywaniu planów przestępstw, a już w „sądach honorowych” był wprost niepodważalnym autorytetem. Na pytanie lekarza o „Czerwony krzyż” i zabójstwa lekarzy dokonywane przez złodziei w kopalniach „sir Williams” odpowiedział, zmiękczając samogłoski po dźwiękach syczących, jak czynią to błatniacy:
– W życiu mogą się zdarzyć różne sytuacje, w których prawo nie znajduje zastosowania.
Ten „sir Williams” był dialektykiem.
Dostojewski we Wspomnieniach z domu umarłych