Варлам Шаламов

Opowiadania kołymskie


Скачать книгу

To jeden z życio­wych kawa­łów, a raczej gry­ma­sów życia.

      Przy­zna­nie „lek­kiej” kate­go­rii pracy było czę­sto ratun­kiem czło­wieka przed śmier­cią. Jed­nak naj­bar­dziej smutne było to, że ludzie sta­ra­jący się o lekką kate­go­rię pracy i usi­łu­jący oszu­kać leka­rza byli w rze­czy­wi­sto­ści o wiele bar­dziej cho­rzy, niż im się to wyda­wało.

      Lekarz mógł dać odpo­cząć od pracy, mógł skie­ro­wać do szpi­tala, a nawet „spi­sać”, co ozna­czało spi­sa­nie aktu inwa­lidz­twa, i wtedy wię­zień pod­le­gał wywo­zowi na kon­ty­nent. Co prawda szpi­talne łóżko i spi­sa­nie aktu w komi­sji lekar­skiej nie zale­żało od leka­rza, ale naj­waż­niej­szy był począ­tek tej drogi.

      Wszystko to, a i wiele jesz­cze innych, codzien­nych spraw towa­rzy­szą­cych, dosko­nale rozu­mieli i uwzględ­niali błat­niacy. Do kodeksu zło­dziej­skiej moral­no­ści wpro­wa­dzony został spe­cjalny sto­su­nek do leka­rza. Razem z „wię­zienną por­cją” i „zło­dzie­jem-dżen­tel­me­nem” zako­rze­niła się w świe­cie łagrów i wię­zień legenda o „Czer­wo­nym krzyżu”.

      „Czer­wony krzyż” to ter­min błat­niacki i za każ­dym razem jeżę się, gdy sły­szę to wyra­że­nie. Błat­niacy w spo­sób demon­stra­cyjny oka­zy­wali swój sza­cu­nek pra­cow­ni­kom medycz­nym, obie­cy­wali im wszelką pomoc i wspar­cie, wydzie­la­jąc leka­rzy z prze­ogrom­nego świata „fra­je­rów” i „sztym­pów”.

      Stwo­rzono legendę – do dziś żyje ona w łagrach – jak to małe zło­dzie­jaszki-,,szpice” okra­dły leka­rza i jak wielcy zło­dzieje odszu­kali i z prze­pro­si­nami zwró­cili ukra­dzione przed­mioty. Nic dodać, nic ująć.

      Co wię­cej, leka­rzy nie okra­dali, sta­rali się u nich nie kraść. Jeśli to byli wolni leka­rze, spra­wiali im nawet poda­runki z przed­mio­tów czy pie­nię­dzy. Nato­miast upra­szali i gro­zili zabój­stwem, jeśli leka­rze byli więź­niami. Wychwa­lali oka­zu­ją­cych im pomoc.

      Mieć leka­rza „na haczyku” to marze­nie każ­dej błat­niac­kiej kom­pa­nii. Błat­niak może być gru­biań­ski i zuchwały wobec każ­dego naczel­nika – w pew­nych oko­licz­no­ściach jest nawet zobo­wią­zany poka­zać ten „szyk”, tego „ducha” – ale przed leka­rzem płasz­czy się i pod­li­zuje, i nie pozwala sobie na ordy­narne słowa wobec niego dopóty, dopóki nie spo­strzeże, iż nikt mu nie wie­rzy, iż nikt nie zamie­rza speł­nić jego zuchwa­łych żądań.

      Wła­ści­wie żaden pra­cow­nik medyczny nie musiałby się trosz­czyć o swój los – błat­niacy wesprą go mate­rial­nie i moral­nie: pomoc mate­rialna to kra­dzione „lepio­chy” i „szkiery” (mary­narki i buty); moralną pomoc sta­nowi to, że błat­niak zaszczyci leka­rza swo­imi wizy­tami, swoją sym­pa­tią i roz­mową.

      Cho­dzi wła­ści­wie o rzecz błahą – aby zamiast cho­rego „fra­jera”, wycień­czo­nego pracą ponad siły, bez­sen­no­ścią i biciem, poło­żyć do szpi­tal­nego łóżka roz­ro­śnię­tego pede­ra­stę, mor­dercę i wymu­si­ciela. Poło­żyć i trzy­mać go w tym łóżku, dopóki sam łaska­wie nie zgo­dzi się wypi­sać.

      Cho­dzi wła­ści­wie o nie­wiele: aby regu­lar­nie zwal­niać błat­nia­ków od pracy, by mogli „potrzy­mać króla za brodę”.

      Aby posy­łać ich ze skie­ro­wa­niami do innych szpi­tali, jeśli tego im trzeba dla „wyż­szych” błat­niac­kich celów.

      Aby kryć symu­lu­ją­cych – a wszy­scy oni to symu­lanci i kre­ato­rzy cho­rób, z ich wiecz­nymi „mostyr­kami” wrzo­dów wyho­do­wa­nych na gole­niach i bio­drach, z lek­kimi, ale robią­cymi wra­że­nie, czę­stymi ranami brzu­cha i temu podob­nymi.

      Aby czę­sto­wać błat­nia­ków „pro­szecz­kami”, „kode­inką”, „kofe­inką”, wydzie­la­jąc cały apteczny zapas nar­ko­ty­ków i roz­two­rów spi­ry­tu­so­wych na uży­tek „dobro­czyń­ców”.

      Przez sze­reg lat przyj­mo­wa­łem etapy w wiel­kim łagro­wym szpi­talu. Sto pro­cent symu­lan­tów, któ­rzy przy­by­wali na pod­sta­wie skie­ro­wań lekar­skich, to byli zło­dzieje. Albo prze­ku­py­wali, albo zastra­szali swo­jego leka­rza i ten pro­du­ko­wał fał­szywy doku­ment medyczny.

      Bywało czę­sto i tak, że miej­scowy lekarz lub naczel­nik łagru, chcąc pozbyć się dokucz­li­wego, a przy tym nie­bez­piecz­nego ele­mentu ze swo­jego „gospo­dar­stwa”, wysy­łał błat­nia­ków do szpi­tala w nadziei, że jeśli nawet nie znikną, to „gospo­dar­stwo” tro­chę odpocz­nie.

      Jeżeli lekarz był prze­kupny – to źle, to bar­dzo źle. Nato­miast jeżeli był zastra­szony, można mu było wyba­czyć, bo pogróżki błat­nia­ków to wcale nie puste słowa. Do ambu­la­to­rium kopalni „Spo­kojna”, gdzie było wielu błat­nia­ków, odde­le­go­wano mło­dego leka­rza, a co naj­waż­niej­sze – mło­dego sta­żem aresz­tanta Suro­wego, który nie­dawno ukoń­czył Moskiew­ski Insty­tut Medyczny. Kole­dzy odra­dzali mu. Można było odmó­wić i pójść na „roboty ogólne”, nie podej­mu­jąc się jaw­nie nie­bez­piecz­nej pracy. Lecz Surowy tra­fił do szpi­tala wła­śnie z robót ogól­nych i oba­wia­jąc się powrotu, zgo­dził się poje­chać do kopalni, aby pra­co­wać w swoim zawo­dzie. Kie­row­nic­two dało mu instruk­cje, ale nie pora­dziło, jaką ma przy­jąć postawę. Tyle że kate­go­rycz­nie zabro­niło mu skie­ro­wy­wać do szpi­tala zdro­wych zło­dziei. Po upły­wie mie­siąca został zabity w trak­cie przyj­mo­wa­nia cho­rych – na jego ciele nali­czono pięć­dzie­siąt dwie rany zadane nożem.

      W kobie­cej zonie innej kopalni star­sza już lekarka o nazwi­sku Szi­cel została zarą­bana topo­rem przez wła­sną sani­ta­riuszkę, błat­niaczkę „Kru­szynkę”, która wyko­nała wyrok błat­nia­ków.

      Tak w prak­tyce wyglą­dał ,,Czer­wony krzyż” w tych przy­pad­kach, gdy leka­rze nie byli ugo­dowi i nie brali łapó­wek.

      Naiwni medycy szu­kali wyja­śnie­nia sprzecz­no­ści u ide­olo­gów błat­niac­kiego świata. Jeden z takich filo­zo­fów-przy­wód­ców leżał w tym cza­sie w szpi­talu na oddziale chi­rur­gicz­nym. Dwa mie­siące wcze­śniej, znaj­du­jąc się w „izo­la­to­rze” i pra­gnąc stam­tąd wyjść, zasto­so­wał zwy­kły i pewny, ale nie­zu­peł­nie bez­pieczny spo­sób: nasy­pał sobie do oczu proszku z ołówka che­micz­nego. Tak się zło­żyło, że pomoc lekar­ska przy­szła z opóź­nie­niem i błat­niak oślepł; leżał w szpi­talu jako inwa­lida, przy­go­to­wu­jąc się do wyjazdu na „kon­ty­nent”. Ale podob­nie jak ów słynny sir Wil­liams z Rocam­bole, mimo śle­poty uczest­ni­czył w opra­co­wy­wa­niu pla­nów prze­stępstw, a już w „sądach hono­ro­wych” był wprost nie­pod­wa­żal­nym auto­ry­te­tem. Na pyta­nie leka­rza o „Czer­wony krzyż” i zabój­stwa leka­rzy doko­ny­wane przez zło­dziei w kopal­niach „sir Wil­liams” odpo­wie­dział, zmięk­cza­jąc samo­gło­ski po dźwię­kach syczą­cych, jak czy­nią to błat­niacy:

      – W życiu mogą się zda­rzyć różne sytu­acje, w któ­rych prawo nie znaj­duje zasto­so­wa­nia.

      Ten „sir Wil­liams” był dia­lek­ty­kiem.

      Dosto­jew­ski we Wspo­mnie­niach z domu umar­łych