jego wola zdecydowanego na wszystko aresztanta skupiła się na jednym: nie rozgiąć się. I on się nie rozgiął. Jakże ciało tego pragnęło choć na sekundę! Ale wspominał kopalnie, chłód zatykający oddech, obmarzłe, śliskie, błyszczące od mrozu kamienie w wyrobiskach złota, miskę „zupki”, którą wypijał w czasie obiadu jednym haustem, nie używając zupełnie niepotrzebnej do tego łyżki, kolby konwojentów, buty dziesiętników – i znajdował w sobie dość siły, aby się nie rozgiąć. Zresztą, teraz było już łatwiej niż przez pierwsze tygodnie. Spał mało, bojąc się, aby się nie wyprostować we śnie. Wiedział, że dyżurującym sanitariuszom nakazano go śledzić, aby przyłapać na oszustwie. A w ślad za tym – to także Mierzlakow wiedział – szło wysłanie do karnej kopalni. A jaka musiała być ta karna kopalnia, skoro zwykła pozostawiła Mierzlakowowi tak straszne wspomnienia?
Następnego dnia po przeniesieniu poprowadzono Mierzlakowa do lekarza. Ordynator oddziału krótko wypytał go o początek choroby, pokiwał ze współczuciem głową. Wyjaśnił jakby od niechcenia, że nawet zupełnie zdrowe mięśnie, gdy w ciągu wielu miesięcy są niewłaściwie używane, przywykają do tego i człowiek sam może zrobić z siebie inwalidę. Następnie Piotr Iwanowicz przystąpił do badania. Na pytania zadawane podczas nakłuwania igłą, postukiwania gumowym młotkiem, przy uciskaniu Mierzlakow odpowiadał na chybił trafił.
Więcej niż połowę swego czasu pracy tracił Piotr Iwanowicz na ujawnianie symulantów. Oczywiście, rozumiał przyczyny skłaniające więźniów do symulacji – sam był niedawno więźniem i nie dziwił go ani dziecinny upór symulantów, ani lekkomyślna prymitywność ich udawania. Piotr Iwanowicz, były docent jednego z syberyjskich instytutów, utracił, zakopał swą naukową karierę w tych samych śniegach, w których jego chorzy, ratując swoje życie, oszukiwali go. Nie można było powiedzieć, aby nie litował się on nad ludźmi, ale był w większej mierze lekarzem niż człowiekiem, był przede wszystkim specjalistą. Dumny był z tego, że rok pracy fizycznej nie zdusił w nim lekarza specjalisty.
Zadanie ujawnienia symulantów pojmował wcale nie z jakiegoś ogólnopaństwowego punktu widzenia ani też z pozycji moralności. Widział w tym zadaniu możliwość odpowiedniego i godnego wykorzystania swojej wiedzy, swojej psychologicznej umiejętności zastawiania pułapek, w które, w pełnej chwale nauki, powinni byli wpadać głodni, na wpół obłąkani, nieszczęśni ludzie. W tym starciu lekarza i symulanta było po stronie lekarza wszystko – i tysiące przemyślnych lekarstw, i setki podręczników, i duża liczba aparatury, i pomoc konwojentów, i doświadczenie specjalisty; a po stronie chorego jedynie przerażenie tym światem, z którego przyszedł do szpitala i do którego obawiał się wrócić. I właśnie ten strach dawał siły do walki. Piotr Iwanowicz odczuwał głębokie zadowolenie, demaskując kolejnego szachraja; jeszcze raz w życiu zaświadczał, że jest dobrym lekarzem, że nie utracił swoich kwalifikacji, a na odwrót – dopracował i doszlifował swe umiejętności; jednym słowem, że jeszcze „potrafi”…
Durnie, ci chirurdzy, myślał, skręcając papierosa po odejściu Mierzlakowa. Anatomię topograficzną albo zapomnieli, albo jej nie znają, a odruchów to pewnie nigdy nie poznali. Ratują się jedynie za pomocą rentgena, ale gdy brak zdjęcia, to już nie potrafią niczego powiedzieć z całą pewnością nawet o prostym złamaniu. A jaki fason! To, że Mierzlakow jest symulantem, było dla Piotra Iwanowicza zupełnie jasne. No, ale niech poleży z tydzień. W ciągu tego czasu zgromadzimy wszystkie analizy, żeby wszystko było w porządku. Podkleimy do historii choroby wszystkie papierki. Piotr Iwanowicz uśmiechnął się, odczuwając już przedsmak teatralnego efektu swojej demaskacji.
W tydzień później kompletowano w szpitalu etap dla przewozu chorych parostatkiem na Wielką Ziemię. Protokoły spisywano na miejscu, w szpitalnej sali, i przewodniczący komisji lekarskiej, przysłany przez kierownictwo, osobiście dokonywał przeglądu chorych wytypowanych przez szpital do wyjazdu. Cała jego rola sprowadzała się do przejrzenia dokumentów, sprawdzenia prawidłowości ich wystawienia; badanie chorego zajmowało mu pół minuty.
– Na mojej liście – powiedział chirurg – znajduje się niejaki Mierzlakow. Przed rokiem konwojenci złamali mu kręgosłup. Chciałbym go odesłać. Niedawno został przeniesiony na oddział neurologiczny. Oto dokumenty przygotowane na wyjazd.
Przewodniczący komisji odwrócił się do neuropatologa.
– Przyprowadźcie Mierzlakowa – powiedział Piotr Iwanowicz.
Przyprowadzono na wpół zgiętego pacjenta. Przewodniczący obrzucił go krótkim spojrzeniem.
– Ależ to goryl – powiedział. – Tak, oczywiście, nie ma po co takich trzymać. – I wziąwszy pióro do ręki, nachylił się nad listą.
– Ja nie złożę swego podpisu – oświadczył Piotr Iwanowicz dźwięcznym, jasnym głosem. – To symulant i jutro będę miał zaszczyt udowodnić to i panu, i chirurgowi.
– No to odłóżmy – obojętnie rzekł przewodniczący, odkładając pióro. – I w ogóle to kończmy, już późno.
– On jest symulantem, Sierioża – powiedział Piotr Iwanowicz, biorąc pod rękę chirurga, gdy wychodzili z sali.
Chirurg wyswobodził rękę.
– Być może – powiedział, marszcząc się pogardliwie. – Niech Bóg przysporzy panu powodzenia w demaskacji. Będzie pan miał mnóstwo zadowolenia.
Następnego dnia na zebraniu u naczelnika szpitala Piotr Iwanowicz zreferował szczegółowo sprawę Mierzlakowa.
– Myślę, że ujawnienie symulacji Mierzlakowa przeprowadzimy w dwóch etapach. Najpierw będzie to narkoza rauszowa, o której pan zapomniał, Siergieju Fiodorowiczu – powiedział triumfalnie, obracając się ku chirurgowi. – Trzeba było to zrobić od razu. A jeżeli już i rausz nic nie da, to… – Piotr Iwanowicz rozłożył ręce – wtedy terapia wstrząsowa. To bardzo interesujące, zapewniam was.
– Czy tego nie za wiele? – odezwała się Aleksandra Siergiejewna, ordynator największego w szpitalu oddziału gruźliczego, otyła, korpulentna kobieta, która niedawno przyjechała z kontynentu.
– No – odpowiedział naczelnik szpitala – ale taka swołocz… – Niezbyt krępował się w obecności dam.
– Zobaczymy potem, po wynikach rauszu – rzekł pojednawczo Piotr Iwanowicz.