Marta Matyszczak

Kryminał pod psem


Скачать книгу

hałasy: trzaskanie garnków, śmiechy kucharzy, rzucane co rusz przekleństwa znad przypalonych kotletów.

      – Nieroby! – Wrzask przebił się przez inne głosy. – Epidemia jaka?! – darł się facet. – Powiedzcie jak! Jak to jest możliwe, że u Polowacy czy u tych pieprzonych Samych Swoich ciągle pełno ceprów siedzi i żre?! A u nas co? Się pytam, co?! Łajno! – odpowiedział sam sobie.

      Róża musiała przyznać mężczyźnie rację.

      – Ale panie Wiercioch… – odezwał się jakiś śmiałek.

      – Nie pyskuj! – ryknął facet. – Jak ja wyglądam na tle rodziny? Same biznesmeny w beemwicach, a ja obsranym fordem jeżdżę! Ka! – poskarżył się.

      Róża nie mogła wysłuchać dalszej części wywodu, ponieważ wreszcie nadeszła jej kolej skorzystania z toalety.

      Para chorzowian plus pies wychodziła z restauracji U Wierciocha zadowolona w dwóch trzecich. A z tych dwóch trzecich tę bardziej ukontentowaną część stanowił nażarty Gucio.

      Muszę wam donieść, że to całe zimowisko zaczyna mi się podobać. Jeśli mam być tak karmiony codziennie, nie zamierzam się sprzeciwiać. Wysadziło mi bebech od tego żarcia. Z trudem wdrapałem się na łóżko, żeby w ludzkich warunkach przekimać do rana. Zasnąłem ukołysany ględzeniem Róży o jakimś ślubie. Gdy się obudziłem, w pokoju było niemal zupełnie ciemno. Jedynie przez szparę w zasłonach wpadał blask lampek choinkowych, które rozwieszono na elewacji willi – pewnie w nadziei, że Świętemu Mikołajowi się coś szajsnie i po raz drugi w sezonie przywiezie pod te strzechy prezenty.

      Już po chwili zrozumiałem, co wyrwało mnie ze snu. Kiszki! Coś z tą przeklętą wątróbką musiało być nie ten teges! Powinniście wiedzieć, że jestem w stanie wszamać każdą ilość pożywienia i nigdy nie cierpię z tego powodu. Nie o ilość więc szło. Nie dziwota, że u Wierciocha mało kto chciał się stołować, skoro funduje gościom takie San Francisco.

      Tu nie było na co czekać. Tu trzeba gnać na stronę!

      Zerwałem się z wyra, starając się nie zbudzić pochrapującej Róży ani Szymona obłapiającego kołdrę chudymi i owłosionymi girami. Zeskoczyłem miękko na wykładzinę. Wziąłem rozbieg i wylądowałem przednimi kończynami na klamce. Oczywiście te dwa łatwowierne gamonie nie zamknęły nas na noc. Aż tak wielką wiarę pokładali w moich umiejętnościach zaczepno-obronnych.

      Hmm.

      Wybiegłem na korytarz i odnalazłem schody. Miałem farta. Nocny stróż akurat wyszedł przed willę, żeby sobie zajarać, i zostawił uchylone drzwi. Prześlizgnąłem się przez szparę. Okrążyłem budynek i zakotwiczyłem w krzakach. Jak się później okazało, obrąbałem Park Dolny, skrawek zieleni ulokowany tuż przy willi Martyna. Do moich celów się nadał.

      Uradowany wróciłem do wejścia. I już wiecie co, prawda?

      Było zamknięte!

      Oparłem się przednimi łapami o drzwi. Mogłem sobie nagwizdać. Cieć schował się w środku, zaryglował wrota i pewnie poszedł spać, zamiast pilnować dobytku. Rozszczekałem się na alarm. Teraz dopiero poczułem, jak jest zimno. Wprawdzie nie szedłem nigdy do komunii, a w związku z tym nie mam zegarka, ale każdy głupi by się zorientował, że jest środek nocy, a do rana daleko niczym na szczyt Trzech Koron.

      Jak większość kundelków ze schroniska mam twarde cztery litery i tak łatwo się nie poddaję. Główka też mi nieźle pracuje, więc od razu uznałem za bezzasadne darcie papy. Podkurczając z zimna łapy, ruszyłem w obchód. Przebiegłem wzdłuż przeszklonej werandy. W środku było ciemno. Przedostałem się na tyły budynku i skręciłem za róg.

      W oknie na parterze świeciło się światło.

      Zawisłem na parapecie i zajrzałem do pokoju. Jakaś kobieta siedziała przy biurku plecami do mnie. Miała na sobie niebieski szlafrok zdobny w różyczki. Wyglądała, jakby wybierała się spać, ale po drodze przycupnęła tu i zapomniała o pierwotnym zamiarze. Głowę kryła w ramionach. Ciemne włosy opadały na poły wdzianka. Tułów poruszał się rytmicznie.

      Płakała.

      Ja również użaliłem się nad swoim losem.

      Chociaż zacząłem szczekać i drapać elewację, kobieta mnie nie słyszała. Niech piekło pochłonie trzyszybowe okna! Byłem skazany na zamarznięcie żywcem. Może zostanę rzeźbą lodową? Miejscową atrakcją turystyczną, jak ta wiewiórka gigant uwita z jakichś chabazi, którą mijaliśmy w mieście?

      Dosyć miałem tej szlochającej niemoty. Postanowiłem zrobić jeszcze jedno kółko wokół Martyny. Zerknąłem w górę.

      No przecież!

      Tam gdzieś na piętrze było okno naszego pokoju. Nie mogłem się tylko doliczyć, który to dokładnie otwór. Nie zamierzałem się jednak martwić szczegółami. Przysiadłem na zadzie. Skierowałem pysk ku niebu. Nabrałem mroźnego powietrza w płuca.

      I zawyłem.

      Jak chyba nigdy dotąd. Nie chciałbym wprowadzać państwa w błąd, ale jestem prawie pewien, że szyby w oknach okolicznych domów zadrżały. A na niektórych być może pojawiły się nawet rysy. Miałem moc. Wyłem jak głupi i nie planowałem przestać. Wreszcie usłyszałem skrzypnięcie, po czym skrzydło okienne się uchyliło, a przez szparę wychynął kudłaty łeb.

      – Będziesz cicho, cholero?! – zwrócono się do mnie mało wykwintnie.

      Odparłbym, że nie będę, ale w zamian znów zawyłem.

      – Zafajdany kundel! – obraził mnie kudłaty.

      Nie oburzyło mnie posądzenie o brak rodowodu. Wiadomo, że żyję na nielegalu, papierów szlacheckich nie posiadam. Dlaczego jednak od razu zafajdany? Czyżby facet jakimś cudem dowiedział się o moim występku w parku? Dla państwa informacji: wprawdzie kąpać się nienawidzę, ale zazwyczaj jestem schludny i śmierdzę tylko trochę swoim własnym smrodkiem.

      Ponowiłem raban.

      Znajoma sylwetka – chuda i długa – pojawiła się w oknie obok łba.

      Wybawienie!

      Solański wyjrzał. Przetarł oczy.

      – Ty, Róża, chodź zobacz, czy widzisz to co ja – przemówił w głąb pokoju.

      Mój własny pan wziął mnie za omamy.

      – To Gucio? – dopytywał, gdy stanęła przy nim Kwiatkowska.

      – No a kto?

      Na przyjaciółkę mogłem zawsze liczyć.

      – Ale przecież on śpi w łóżku – upierał się Szymon.

      – Jak śpi, skoro wyje? – zainteresowała się dziennikarka. – I nie w łóżku, tylko na śniegu. Idź po niego! – nakazała.

      Trzask ramy okiennej zagłuszył przekleństwo. Rzuciła je w moim kierunku ulokowana po sąsiedzku owłosiona – nie obrażając nikogo – małpa z czarnym ryjem i schowała się w pokoju.

      – Jak ty się tu dostałeś? – zrzędził mój pan. W plastikowych klapkach pod prysznic torował mi drogę przez zaspy. – Lunatykujesz? – zaryzykował podejrzenie i potarł dłońmi ramiona, bo się wybrał na ratunek jedynie w bokserkach oraz koszulce z napisem „Lady Pa_k”, już tak spranej, że można było przez jej materiał podziwiać górskie widoki.

      Pognałem przed Solańskim na piętro. Zanim patyczak zdążył wrócić do pokoju, ja już zająłem jego stronę łóżka i ułożyłem łebek na poduszce. Słusznie przypuszczałem, że nie będzie miał sumienia mnie stamtąd wyrzucić.

      Spałem do rana jak ten archanioł. Zawaliłem nawet