Marta Matyszczak

Kryminał pod psem


Скачать книгу

przez youtuberkę właściciel pojazdu mechanicznego. Zaczął nas gonić z tą miniłopatą w ręce oraz z głośno wypowiadaną obietnicą naszej – mojej i Róży – rychłej śmierci.

      Dostaliśmy takiego speeda, że raz, dwa, osiem dogoniliśmy Solańskiego i skryliśmy się we wnętrzu fabiszona. A saperkowy musiał zawrócić, ponieważ decydując się na ten iście ułański zryw, zatarasował drogę swoim bmw. To z kolei wywołało gniew kolejnych kierowców. Nie zdziwiłbym się, gdyby o tym incydencie mówili potem w wiadomościach. Rzadko jednak – mimo tego, co sobie wcześniej przyrzekłem – oglądam telewizję, bo tam same pierdoły nadają, więc nie wiem, jak było.

      Kłamliwe mapy internetowe zapewniały nas, że z Chorzowa do tej osikanej miejscowości dotrzemy w dwie i pół godziny. Pomnóżcie to sobie przez dwa i wyślijcie mi wyrazy współczucia.

      Zajechaliśmy pod willę Martyna.

      Już wkrótce mieliśmy rozpocząć śledztwo.

      Dawniej. Przed aferą

      Kalendarium wydarzeń. Polska, 1927 rok

      • 4 stycznia do portu w Gdyni wszedł pierwszy polski statek handlowy SS Wilno.

      • 9 stycznia podjęło działalność Ministerstwo Poczt i Telegrafów. Pierwszym ministrem został Bogusław Miedziński.

      • 15 lutego rozpoczęła nadawanie rozgłośnia Polskiego Radia w Krakowie.

      Jagoda Węglarz ma po dziurki w nosie gości willi Martyna.

      Nazywam się Jagoda Węglarz i mam przekichane. Urodziłam się dwadzieścia pięć lat temu, czyli w roku tysiąc dziewięćset drugim. Już wtedy mogłam sobie darować, bo co to za życie? Jestem kucharką, trochę też sprzątam u państwa. Tatuś załatwił mi tę pracę. Choć prawda taka, że nic mnie to gotowanie ani porządki nie obchodzą. Chciałabym być naukowcem. Chemikiem albo fizykiem. Jak Maria Skłodowska. Trochę eksperymentuję przy potrawach, które serwuję gościom willi Martyna. Jeszcze się nikt nie pochorował! Jeśli coś szkodzi tej rozwydrzonej bandzie, to wódka i narkotyki, którymi się hojnie raczy.

      Artyści.

      Bohema.

      Koń by się uśmiał.

      Jestem dziwna. Przynajmniej jak na pienińską dziewuchę. Przyszłam na świat, tak jak mamusia, w Szczawnicy, tatuś zaś pochodzi ze wsi Maniowy. Oprócz nauk ścisłych interesuję się też literaturą. Może dlatego jakoś znoszę tę robotę, bo do Martyny zjeżdżają na wypoczynek różni pisarze. Stałym gościem jest na przykład Józef Maria Boryczko. Przystojna z niego bestia. Z naciskiem na „bestia”. Nigdy nie wiadomo, co palnie i komu przy okazji nadepnie na odcisk. Dziwak. Ma swoją piętę achillesową. Choć raczej trzeba by powiedzieć: policzek achillesowy. Mowa o znamieniu na lewej stronie twarzy. Boryczko się go wstydzi. Gdy przyjeżdża na turnus do Martyny, właściwie rzadko wychodzi z domu. Mówi, że się boi przestrzeni. Siedzi więc i smaruje te swoje wiersze. Najczęściej wredne. Tylko czekamy, komu tym razem się dostanie. Obiecał ostatnio, że napisze coś o mnie. Wolałabym, żeby nie dotrzymał słowa. Józef Maria ma cięty język, a jego myśli są jak żyletki.

      Większość mistrzów pióra przybywa do nas ze Lwowa. Jest jeszcze Lesław Abszac. To dopiero oryginał! Pisarz i malarz, który przyjeżdża z Zakopanego. Daje tym samym ostateczny dowód na to, że w Pieninach jest po prostu piękniej niż w Tatrach. Ostatnio machnął portret, na którym niby był lewy profil Boryczki, ale w pierwszej chwili pomyślałam, że to sam diabeł.

      Trochę się go boję. Nie obrazu, a jego autora. Zwłaszcza kiedy Lesław da w palnik. Myślę, że ma nie po kolei w głowie. Choć nie można mu odmówić geniuszu.

      Lubię wieczory. Praca w kuchni dobiega wtedy końca. Goście Martyny zbierają się w salonie. Dysputy filozoficzne trwają do rana. Jednak mam wrażenie, że to tylko przykrywka. Tak naprawdę ci artyści schodzą się tu po to, żeby sobie pograć w karty i doprawić atmosferę procentami.

      A wszystko pod okiem pani Marleny Chodelskiej. Naprawdę ma na imię Martyna, ale uznała, że nazwanie pensjonatu jej imieniem (pomysł ojca) było pretensjonalne, i każe do siebie mówić właśnie Marlena. Nasi goście wołają na nią pieszczotliwie Pszczółka. Podlizują się, bo pani Marlena ma słabość do gryzipiórków. Daje im zniżki na noclegi i wciąż obdarowuje jakimiś prezentami. Moim zdaniem powinni raczej na nią wołać Gepardzica. Ze względu na to, jak szybko zasuwa swoim nowym automobilem po szczawnickich drogach.

      Jak już wspomniałam, lubię literaturę. Nie jestem jednak przekonana do muzyki. Pan Bócek nadepnął mi na ucho. Gdy ktoś zaczyna grać albo śpiewać, słyszę tylko hałas.

      Tak jak tego popołudnia.

      Zjawiła się u nas, jak co roku, ta słynna śpiewaczka operowa Sara Chybińska. Dziwne imię. Pewnie zmienione. I po co? Musiała się jakoś szpetnie nazywać, skoro wymyśliła takie dalekowschodnie miano. Niczym Pola Negri, której przecież w akcie urodzenia zapisano Apolonia Chałupiec.

      Pomyłam talerze po kolacji i przetarłam podłogę. Goście wcale nie zamierzali się zbierać. Chwyciłam wiadro z węglem i weszłam na salony. Przecisnęłam się za rzędem zajętych krzeseł na tyły pokoju, gdzie obok starego eklektycznego kredensu (ciekawią mnie zabytkowe meble) stał piec kaflowy. Pod oknem przycupnęła Sara Chybińska i pochrząkiwała. Rozgrzewała struny głosowe. W tym samym momencie, gdy ona wydała z siebie pierwsze dźwięki, skrzypnęłam drzwiczkami pieca.

      Pewnie to była jakaś aria. Miałam ochotę zatkać sobie uszy i zacząć wrzeszczeć. Czułam wręcz fizyczny ból przez te głębokie, raz niskie, raz wysokie tony. To już lepiej, moim zdaniem, brzmi tarcie podkutych końskich kopyt o rzeczne kamienie na Grajcarku. Choć przecież się nie znam. Może więc tylko ja cierpię męki pańskie, podczas gdy inni doświadczają anielskich wzruszeń? Nie sposób tego wykluczyć.

      Dorzuciłam węgla i uciekłam. W drzwiach niemal zderzyłam się z panią Chodelską, która z fascynacją przyglądała się temu bohomazowi Abszaca. Wzdrygnęłam się i wróciłam do domu.

      Z portretem Boryczki było tak, że jakiś tydzień temu literaci pochlali się, że hej! Pan Edwin Chodelski, mąż pani Marleny, przyniósł wódkę i rozlewał ją niczym kompot. Nic więc dziwnego, że nastrój szybko skoczył pod sam żyrandol w stylu art déco.

      – Żyj tak, aby twoim znajomym zrobiło się nudno, gdy umrzesz. – Boryczko pouczał właśnie Ignacego Fawlońskiego, który przekładał w palcach jakiś mały metalowy przedmiot.

      Do akcji wkroczył Abszac.

      – Chcesz? – Podetknął Boryczce pod haczykowaty nos coś, co początkowo wzięłam za papieros.

      A pewnie był to jakiś narkotyk. Śmierdział dziwnie. Z każdym machem Abszac robił się weselszy. Boryczko się zaciągnął i wlazł na stół. Na wykrochmalony biały obrus. Zgrzytnęłam zębami.

      – Pani Marleno! – przemówił, unosząc dłoń niczym jakiś cesarz. – Pszczółko!

      Chodelska spoglądała na niego czule z drugiego końca salonu.

      – Ma pani piękne to, co wyrosło dookoła nosa! – wyznał. – Pan Edwin musiałby się ze mną zgodzić, że to tragedia zakochać się w twarzy, a ożenić z całą dziewczyną – przybrał ton księdza proboszcza wygłaszającego niedzielne kazanie.

      Pani Marlena wpatrywała się w Boryczkę z niegasnącym uwielbieniem, więc chyba nie zrozumiała obelgi. A ta była ewidentna, zważywszy na klockowatą posturę gospodyni.

      Boryczko stanął na baczność. Zasalutował. I rozpoczął przemarsz po stole w rytm wojskowego marsza.

      – W tył zwrot! – ryknął Abszac.

      Boryczko starał się wykonać polecenie. Niestety, nie pozwolił