Julia Fiedorczuk

Pod słońcem


Скачать книгу

to wszystko prawda? – spytał Piotr któregoś razu. – To, co w tych gazetkach napisane.

      – Powiem ci całą prawdę – odpowiedział Józek z żarem w głosie. – Bogactwa to jeszcze nie ma. Bo skąd miałoby być? Na to trzeba czasu. Nikt nie mówi, że od razu, bo to by było kłamstwo. Ale będzie. Będzie. Wszystko będzie. Na razie życie jest proste, praca ciężka. Pracy się chyba nie boisz? Za parę lat wszyscy będą mieli murowane domy, prąd i samochody. W fabrykach już teraz stoją doniczki z kwiatami. Widziałeś kiedy palmę? Palmy umilają pracę. Odświeżają powietrze. Wokół fabryk już się budują zielone osiedla. Dla każdego taki sam murowany dom. Dla wszystkich stołówka, biblioteka. Dla dzieci przedszkole. Żadne tam pałace, ale po co komu pałace…

      – I jadą tam ludzie? – upewniał się Piotr.

      – Pewnie, że jadą. Dalej na wschodzie, bliżej granicy, całe ruskie wsie przechodzą na drugą stronę.

      – Ruscy to jakby do siebie szli.

      – A ty co, katolik?

      – Ja tutejszy, ni taki, ni siaki.

      – Tym lepiej – ucieszył się Józek. – Tym bardziej się nadasz. Bo w Sowietach to jest obojętne, Polak, Rusek, Żyd czy Ukrainiec. Przejdziesz przez granicę i już jesteś swój.

      Chwilami Piotrowi wydawało się, że rozpoznaje okolicę, już jakby rysowała się kopuła cerkwi, a stamtąd to już przecież niedaleko, dosłownie parę kroków wzdłuż rzeczki, teraz pewnie na kość zamarzniętej, ale nie, cerkiew zaraz zniknęła i znowu otaczała go tylko noc. „Dajdżan?”, zawołał znowu. Może tamten wiedziałby, jak daleko jeszcze do domu. Dajdżan, który drogę miał we krwi, któremu trudno było usiedzieć w miejscu. Dajdżan – gawędziarz pamiętający szczególiki każdej historii, snujący opowieści o dalekim stepie, o górach Kałba i Tarbagataj, a także o pociągu Krasnyj Wostok, w którym wyświetlano filmy, żeby kazachscy nomadzi zrozumieli, czym jest wyzysk, a czym rewolucja…

      – Moja rodzina pochodziła ze środkowego juzu, z klanu Karakerej – mówił pewnej zimowej nocy. – Żyliśmy na wschodzie, przy granicy z Chinami. Mój pradziadek był wróżbiarzem. Mieliśmy wielkie stado koni i bydła, a nasze konie były najlepsze na świecie. Dziadkowie od Tatarów uczyli się Koranu. Nie brakowało trawy ani nieba. Poeci śpiewali stare pieśni, zima przychodziła po lecie, a lato po zimie…

      Dajdżan opowiadał, a Piotrowi od razu to wszystko stawało przed oczami. Znikało zadymione wnętrze baraku, znikała brudna derka, w którą szczelnie się owijał, żeby przetrwać noc, i otwierało się ogromne niebo, a pod nim galopowały najpiękniejsze konie świata. Niekiedy step zakwitał, pokrywały go białe i błękitne kwiaty, a wtedy wyglądał jak bezkresny dywan. Czasem, kiedy mu pasowało, Dajdżan zaczynał śpiewać. Śpiewał cichutko, po swojemu, Piotr nie rozumiał słów, nie było to jednak potrzebne. Chwytał się cichych pieśni Dajdżana i znajdował w nich ukojenie.

      – Tak to trwało przez długie lata – ciągnął Dajdżan – aż przyszła wojna.

      – Wojna. Zawsze wojna – wtrącił Piotr.

      – To była cudza wojna, carska, imperialistyczna. Rozumiesz? Car nas wysłał do kopania okopów. Sporo naszych uciekło wtedy do Chin. Nie chcieli przelewać krwi dla carskiej sprawy. Ale tam cierpieli biedę. No i byli obcy, niechciani. Wielu umarło. Niektórzy wrócili, ale bez niczego. Kiedy przyszli Sowieci, najpierw mówili o tej wojnie, którą wszyscy dobrze pamiętali. Że kiedy oni wygrają i po swojemu wszystko urządzą, na zawsze zapanuje pokój.

      „Józek mówił podobnie”, przypomniał sobie wtedy Piotr. „Imperium potrzebuje wojny – tłumaczył. – Imperium żyje z wojny”. Tak się tym ekscytował, że walił pięścią w stół. „Dla imperium wy, prości ludzie, jesteście jak mięso armatnie, oni waszą krwią, waszymi dziećmi będą między sobą walczyli. Dopiero kiedy znikną granice pomiędzy krajami, wtedy dopiero skończą się wojny. I już nie będzie Ruska, Polaka, Niemca ani Żyda. Będą tylko ludzie”.

      I zapisał się Piotr do roboty na Ural.

      Dajdżan mówił dalej:

      – Biedni ich słuchali. Tacy, którzy nie mogli się nawet ożenić, bo za narzeczoną trzeba było płacić, a oni nie mieli pieniędzy. Ale i kobiety słuchały! Wyobraź sobie: była taka drugą żoną jakiegoś starucha w klanie, a mogła uciec z przystojnym Sowietem. No to uciekały. Dziwisz się?

      Nie, Piotr się nie dziwił.

      – Starsi obawiali się, że Sowieci będą ich chrzcić. – Dajdżan roześmiał się głośno na to wspomnienie.

      – Ale potem…

      – Potem, wiadomo. Było jak było. Widocznie tak musiało być. Stada zabrali, ludzie zaczęli umierać z głodu. Umieranie z głodu ładnie nie wygląda. A zanim człowiek umrze, próbuje się ratować. I to też ładnie nie wygląda, nie muszę ci chyba tłumaczyć, widziałeś na własne oczy. Ale jeśli ktoś miał swojego człowieka w Sowietach, to żył. A i pracę dawali, rozumiesz? I naukę. Gdyby nie Sowieci, dalej żyłbym na stepie, niepiszący, nieczytający. A tak? Jestem tu i opowiadam ci te historie…

      Piotr trzymał się głosu Dajdżana jak ktoś, komu grozi upadek w górską przepaść i chwyta się ostrej krawędzi skały, choćby kaleczyła dłonie. Jeszcze jeden krok. Jeszcze jeden haust mroźnego powietrza. I jeszcze jeden. I jeszcze.

      Szła wiosna, kiedy zaczął zbierać się do wyjazdu. Józek zniknął – uznał chyba, że kogo miał przekonać, tego już przekonał. Czuł, że chłopi go nie lubią. Raz już siedział za komunizm i drugi raz nie chciał. Zostawił Piotrowi gazetki, poklepał go po ramieniu i obiecał: „Nie będziesz żałował”.

      Pewnego dnia Piotr zaszedł do karczmy w miasteczku. Spotkał tam Zundla, kufernika. Zundl parokrotnie przysłuchiwał się przemowom Józka, póki tamten jeszcze kręcił się po okolicy, ale sam nigdy nic nie mówił. Teraz zagaił:

      – Słyszałem o jednych Żydach z Brześcia, których też namówiono na wyjazd do Sowietów. Zapłacili jakimś macherom, żeby ich przeprowadzili przez granicę. Za drut kolczasty, którym jest odgrodzony ten ich raj. Ale tamci ich przewodnicy wywiedli ich na bagna, a tam zabili. Płaszcze, buty pokradli.

      – Wszędzie są dobrzy i źli – skwitował Piotr.

      – Mówią, że tam z głodu ludzkie mięso jedzą.

      – Mówić można wszystko.

      Bo kiedy Piotr coś postanowił, to już postanowił.

      Stopniał śnieg i przybyło wody w rzeczce, spływała kra. Na brzegu pojawiły się kaczeńce, na podwórku błoto. Łąki zaczynały się zielenić, wszystko, co żywe, wyłaziło z nor. Byłby czas, żeby iść w pole. Tyle roboty w obejściu, a jemu akurat wtedy trzeba było jechać, żegnać się z żoną, córką i malutkim synkiem. Miał ich do siebie sprowadzić przed nastaniem zimy, kiedy się tylko w tym nowym, sprawiedliwym świecie urządzi. Powiedział żonie, żeby o nic się nie martwiła. Kazał nie robić zapasów. Nic nie odpowiedziała. „Będę cię autem woził”, obiecywał. Nie odpowiedziała. „Już nigdy nie będziesz głodna”. Nie uwierzyła, ale kazała iść. Wyrobił potrzebną bumagę, kupił bilet na pociąg. Spakował tobołek.

      Krótko pożegnał się z dziećmi. Mały niedawno nauczył się chodzić i jeszcze prawie nie mówił, z wyjątkiem kilku słów po tutejszemu. Wyrastałby w nowym świecie, mówiłby po rusku. Czy coś by z tego tu domu pamiętał? Wieś, chałupę, jabłonkę? Tak, ciężko było odchodzić. Przytulił mocno córkę, zdziwił się, że robi się z niej pannica. Zajrzał głęboko w szare, zawsze lekko przymrużone oczy swojej żony. „W pantofelkach będziesz chodziła”, obiecał. Nie odpowiedziała.

      Ciężko było opuszczać rodzinę. Mimo wszystko jednak wyruszał w drogę pewien swojej racji i nawet jakoś rad – rad radością człowieka