Julia Fiedorczuk

Pod słońcem


Скачать книгу

jesteś, co to takiego?

      Na czerwonej, pokrytej bliznami skórze wnętrza ojcowskiej ręki leżały kolorowe kamienie, każdy inny, każdy równie piękny.

      – Malachit – powiedział ojciec, wskazując na zielony. – Ten tutaj, błękitny, to azuryt. A ten – podniósł do światła największy – to kryształ dymny.

      Wyglądał jak ciemna woda, do której ktoś napuścił złota. Misza nie mógł oderwać od niego wzroku.

      – Daj rękę. To dla ciebie.

      Chłopiec trzymał kamienie w otwartych dłoniach, zachwycony. „Malachit”, „azuryt” – te słowa wydały mu się równie piękne jak kamienie, tak samo dziwne, przybyłe z równie dalekich stron. Pofałdowana powierzchnia malachitu mieniła się srebrem, duży, ciemny kryształ zmieniał się w zależności od światła. Misza chłonął te nieznane mu dotąd zjawiska szeroko otwartymi oczami, powtarzając pod nosem: „Malachit, azuryt”. Tak oto papa stał się tym-który-przywiózł-kamienie. Misza głęboko ukrył swój skarb.

      Piotr wracał do zdrowia. Czasem, kiedy leżał na łóżku i drzemał, Misza bawił się obok niego na podłodze. Często podczas tych zabaw sam sobie opowiadał jakieś historie. Na przykład tę o potężnym królu, który miał miecz zamiast ust i jednym słowem mógł każdego zabić. Kiedy ten król śpiewał, drżał cały świat i gwiazdy spadały mu pod nogi jak błyszczące kamienie. Przed tronem tego króla rozpościerało się morze podobne do szklanej tafli. Ze wszystkich stron otaczały go zwierzęta. Jedne miały wiele oczu z przodu i z tyłu głowy. Inne były podobne do lwów. A jeszcze inne do orłów. Drobną rączką ukazywał chłopiec lot wielkiego ptaka.

      Dopóki Piotr był zbyt słaby, żeby pracować, Grzegorz przychodził pomagać w gospodarstwie. Piotr obserwował tego pomocnika, jego spokojne, pewne ruchy. Momentami wydawało mu się, że Grzegorz jest tu bardziej zadomowiony niż on sam. Kiedy tak myślał, coś go w środku bolało. Ale nakazywał sobie spokój. Czasem po jedzeniu, kiedy wszystko było już porobione, Nadzieja prosiła Grzegorza, żeby poczytał. I Grzegorz czytał: „Na początku było Słowo, a ono Słowo było u Boga, a Bogiem było ono Słowo…”.

      Pismo trafiało Piotrowi głęboko do serca i coś w nim poruszało. Kiedy już zapadała noc i milkły wszystkie głosy, rozmyślał o tym, co danego dnia usłyszał. Mowa przypomina czasem puste brzęczenie, które jednym uchem wpada, a drugim wypada, nie pozostawiając żadnego śladu. A innym razem dokładnie te same słowa zapisują się trwale w pamięci, jakby pasowały do takich miejsc w człowieku, gdzie wcześniej czegoś brakowało. „Bogiem było ono Słowo…” Dawniej nic by z tego nie pojął, ale teraz rozumiał. Na Uralu wystarczyło jedno słowo, żeby człowiek znikł, albo odwrotnie – żeby żył. Jaką siłę musi zatem mieć to Słowo pierwotne, Słowo Boga? Wsłuchiwał się w noc wokół siebie wypełnioną oddychaniem, trzeszczeniem ścian domu, szelestem wiatru na dworze. Wszystkie te dźwięki, myślał, musiały być odległym echem pierwotnego Słowa, pogłosem stwórczej, boskiej mowy. Ale nie tylko dźwięki – myślał. Wszystko. Ludzie i ich losy, także i on, jego droga i wszystkie myśli składające się na niezliczone warstwy serca. To wszystko płynęło z jednego źródła.

      Kiedyś, jeszcze będąc dzieckiem, zauważył w lesie węża zrzucającego skórę. W pierwszej chwili nie rozumiał, co się dzieje. Wyglądało to, jakby z jednego węża robiły się dwa. Potem zobaczył, że wąż jakby sam z siebie wychodzi. A kiedy uwolnił się od starej skóry, porzucił ją i szybko czmychnął w trawę. Wtedy Piotr nachylił się nad wylinką. Miała kształt węża, ale w środku była całkiem pusta. I martwa. Teraz przyszło mu do głowy, że właśnie tak jest ze światem. Cały ten świat jest pustym kształtem po pierwotnym Słowie. Z upływem czasu, napędzanego przez ludzkie uczynki i sny, słowo staje się coraz cichsze. Skórę węża wrzucił wtedy Piotr do mrowiska.

      Któregoś wieczoru przyznał się do tych myśli Grzegorzowi. Ten mu wyjaśnił: bez łaski człowiek jest głuchy i ślepy, jakby brodził w ciemnościach. Bez woli Boga słowo będzie jak ziarno rzucone na jałowy grunt. To łaska zamienia serce człowieka w żyzną ziemię, w której słowo kiełkuje i wzrasta, aby kiedyś wydać plon.

      Kiedy sokół leci wysoko pomiędzy chmurami, to na przemian wyłania się i znika, wyłania się i znika. Tak było w sercu Piotra ze Słowem. Nocami nie mógł spać. Leżał nieruchomo, żeby nie obudzić Nadziei, pytając sam siebie: „Czy wierzę?”. Nigdy wcześniej o tym nie myślał. Do cerkwi nie chodził, życie zajmowało go bardziej niż filozofowanie. Ale teraz znalazł się sam na sam z pytaniem. Bez przerwy drążyło jego duszę, aż wydawało mu się, że go rozsadzi. „Jest tam kto?”, pytał sam siebie. Ale to było jak z rybą w stawie, w jednej chwili widoczną, pobłyskującą łuskami na słońcu, a w następnej ukrytą gdzieś przy mętnym dnie. Tak to nocami polował Piotr na Jezusa.

      Niektóre dni są tak płytkie, że człowiek prześlizguje się po nich jak po lodzie, inne zaś tak głębokie, że można w nich brodzić jak w śniegu. Bywało, że przystawał w lesie albo w polu, które teraz wydawało mu się bardzo małe, i odejmował kolejne warstwy pamięci, żeby odsłonić jej najbardziej wewnętrzny, ukryty środek. Odejmował drogę, tajgę, step i pustkę śnieżnej pustyni, odejmował Dajdżana, złotonośne rzeki i kolorowe kamienie, odejmował chorowanie i ból. Ale im więcej tych warstw odejmował, im głębiej zaglądał, tym puściej tam w środku było.

      Pewnego dnia napalił w piecu, potem ubrał się i poszedł po wodę do studni. Było szaro, niebo wisiało nad ziemią jak wielki, szorstki koc. Wyciągnął pełne wiadro, postawił na ziemi. Nabrał powietrza w płuca, pachniało już wiosną. O podobnej porze na Uralu kopali fundament pod budynek nowej fabryki. Zepsuła się koparka, a nie można było czekać, więc ludzie złapali szpadle. Był już spory dół w ziemi, a jego boki nie szły stromo, tylko tworzyły stopnie, jak schody. Więc jedni zeszli na samo dno i kopali, wyrzucając ziemię na pierwszy z tych stopni, na którym ustawili się drudzy, aby podawać ziemię znów do góry, a jeszcze wyżej stali już następni, i tak dalej, aż do szóstego czy siódmego stopnia, gdzie kolejni ładowali ziemię do taczek, a jeszcze inni ją wywozili. Szybko to szło i była radość z tej pracy. Setki ludzkich ciał działały jak jedna, sprawna, niepsująca się maszyna, a siła tej maszyny była ogromna, nie do powstrzymania. W czym tkwił błąd?

      Wziął się do rąbania drewna. Dobrze było poczuć w mięśniach wysiłek, zobaczyć, że drewno poddaje się jego woli. Czuł, że ciało znowu napełnia się życiem. Brał polana w dłonie i z bliska je oglądał, wdychał ich żywiczny zapach. Cieszył się, że oddycha. Nie wiadomo kiedy z wilgotnego powietrza wyroiły się drobne najpierw i rzadkie płatki śniegu: wtedy nagle Piotr coś zrozumiał. Obserwował z pozoru chaotyczny taniec płatków śniegu na ledwo wyczuwalnym wietrze. Przybywało ich z chwili na chwilę, stawały się coraz grubsze. Osiadały mu na twarzy, na wyciągniętych dłoniach. Zacierały rysunek świata, jakby cała materia, z której świat był zrobiony, wycofała się do przedsionka stworzenia, skąd mogła się następnie wyłonić w jakiejś innej, nikomu jeszcze nieznanej postaci. Rozpętała się ostatnia zimowa zamieć. Taka, która oznacza, że wiosna, nowy kształt rzeczy, już blisko.

      Spośród wielu podobnych do siebie przedwiosennych dni pamięć wybierze jeden, żeby go przechować, a inne skaże na zapomnienie. Tamtego popołudnia siedzieli w domu, ogień palił się w piecu, Nadzieja wyszywała na obrusie drobne niebieskie kwiaty, a Misza groźnym głosem opowiadał Ludzie jakąś fantastyczną historię. Wieczorem, kiedy dzieci zasnęły, Piotr wziął Nadzieję w ramiona. W skrawku szczęścia próbował siebie samego zobaczyć, przyłapać choćby na chwilę – i byli ze sobą, choć każde miało w sobie odległość nie do pokonania, jak tajga, jak step. Taka to już natura ludzkiej miłości, że w przeważającej części składa się z tęsknienia.

      Misza schował się za sztachetami płotka