Leo Lipski

Niespokojni


Скачать книгу

koło niego kobiety i, jak komety, ciągnęły za sobą smugi zapachów. Z daleka zapalono lampy semaforów kolei elektrycznej, która pełzła po drutach: fosforyzujący pająk.

      Dziesięć po siódmej. Poczuł strach. Mężczyźni krążyli koło prostytutek, jak tokujące gołębie; śmieszne. Zaczął przełykać ślinę i zapatrzył się na chwilę.

      Ich przyjaźń. Nie nazywali tego przyjaźnią, nie nazywali tego wcale. I mieli rację. Bo pewnych rzeczy nie należy nazywać. Wszelkie nazwy będą fałszywe. „Większa część naszych cierpień psychicznych pochodzi stąd, że umiemy je nazwać i opisać” – pomyślał Emil.

      Mieli piętnaście lat. Chodzili do jednego gimnazjum, do różnych oddziałów tej samej klasy. Padał deszcz, gdy wyszli ze szkoły. Schowali się na centralnej poczcie, w dużej hali. Z teczkami pod pachą, rozmawiali o przeczytanych książkach. Gdy mówili o Rollandzie41, Janek zapytał:

      – Czy chcesz, aby było między nami tak, jak między Oliverem i Krzysztofem42?

      Skinął głową. To było wszystko, co na ten temat powiedzieli.

      Gdy deszcz minął, poszli po raz pierwszy do Emila do domu. Tam Janek zobaczył fortepian i zapytał (głos miał kobiecy, przypominający głos skrzypiec zza ściany):

      – Czy grasz?

      – Trochę.

      – Co?

      – Teraz ćwiczę mazurek Chopina.

      – Mógłbyś zagrać?

      Zagrał go. W punktach kulminacyjnych robił diminuenda43, co było jego nowym odkryciem.

      – Czy ja też mogę zagrać?

      – Grasz?

      – Tak.

      Podszedł do fortepianu dziwnie miękko. Powiedział:

      – Mazurek Cis-moll – i zagrał go tonem Edwina Fischera44, rozpoczynającego fugę Bacha, całkiem prosto, egzotycznie, niemal wstrząsająco. Wtem otworzyły się drzwi i weszła matka Emila, mówiąc:

      – Jak ładnie grasz dzisiaj. Co się…

      Troje zaczerwienili się z całkiem różnych powodów.

      – Pozwól, mamo, to jest mój kolega.

      Potem kłótnie, przypominające sceny małżeńskie. Tylko na tematy teoretyczne. Wybuchała z nich wtedy nienawiść. Nie ukrywali jej, ale nie mogli odejść od siebie, aby nienawiść minęła. Nie widzieli, jak ją powstrzymać. Ona wciąż rosła, jak ziarno fakira, aż do punktu, kiedy w jednym z nich załamywała się, a wtedy równocześnie załamywała się i w drugim. Czasem (zdarzało się to bardzo rzadko) jeden z nich przełamywał pierścień nienawiści i uciekał z niejasnymi uczuciami, bo nie wiedział, czy odchodzi jako pogniewany. Była to tylko gra przed tym drugim i sobą zarazem, komedia nieunikniona i podniecająca. I jeden szedł zazwyczaj tak wolno, żeby drugi mógł go dogonić. Wtedy następowała ulga tak głęboka, że robiła wrażenie zapadania się, znikania, zlewania się z otoczeniem, nieistnienia.

      Janek przyszedł pewnego razu z miną, która oznaczała „coś się stało”.

      – Przyrzeknij mi, że się nic nie zmieni, myślę… między nami.

      – Przyrzekam. Co się stało?

      – Wstydzę się powiedzieć, ale to jest coś takiego, co może mieć wpływ.

      – Lubisz kogoś?

      – Ale skąd…

      – Nie ma innej rady, jak powiedzieć?

      – Nie ma.

      – No, to powiedz.

      – Ale nie będziesz się ze mnie śmiał? Zmieniam głos.

      – W jaki sposób?

      – Byłem u lekarza i powiedział, że będę mówił nisko… może nawet basem.

      – Co to znaczy? Nic nie rozumiem.

      – Byłem u lekarza i powiedział, że mam normalnie rozwinięte struny głosowe i z jakichś tam powodów psychicznych mówię falsetem. Tobie się podobał ten głos… Żebym do niego trzy razy w tygodniu przychodził i robił ćwiczenia, to za dwa tygodnie będę mówił basem.

      Milczeli obaj. Wydało im się to naprawdę tragiczne, więc Janek mówił dalej drżącym głosem:

      – Będziemy musieli przez dwa tygodnie przestać się spotykać, a potem z nowym głosem…

      Emil połykał ciągle ślinę. Połykał więc ślinę z powodu tego przeszłego już zdarzenia, ze zdenerwowania i z powodu tego, że była już 7.30. Janek nie przyszedł na spotkanie pierwszy raz od trzech lat.

      Postanowił iść do niego. Otworzyła mu pani, którą nazywali ciotką Emilią.

      – Czy jest w domu?

      – Nie, ale…

      Nie słuchał jej.

      W pokoju Janka kasztan wsadzał głowę przez okno. Było ciemno i nie zapalił światła. Zaledwie można było rozróżnić zarysy dzbanka i miski na wodę. Prawie całe miejsce zajmował długi fortepian, o którym Emil wiedział, że jest ciężki w uderzeniu. W kącie stało składane łóżko. Stołu nie było.

      Była to godzina przedwieczorna, milcząca, nieruchoma. Kasztan zaczął z wolna wydzielać swój nocny zapach. Wsadził głowę między jego liście, i to mu przyniosło ulgę, bo męczył się bardzo.

      Radio grało z daleka na pełnym głośniku łzawy szlagier, ohydnie sentymentalny. Otarł się – jak kot – o melodię, poniżającą dla niego; otarł się właśnie dlatego, że była poniżająca. (Jak kot ociera grzbiet o nogi albo krzesło). Potem zanurzył się w nią całkiem.

      Wtem poczuł, że coś się niedostrzegalnie zmieniło w nim albo poza nim. Obrócił się. Janek. Otarli się o siebie milcząco policzkami i Emil poczuł bardzo lekki zapach perfum. Usiedli razem na łóżku i oparli głowy o ścianę. Siedzieli tak i nie myśleli o niczym. Emil miał wrażenie, jakby go prąd czasu wyrzucił na brzeg i płynął dalej, omijając go, i on był poza czasem. Leżał na brzegu w spokoju, nie istniejąc wcale, w spokoju, który da się określić tylko przez wiele negacji. W końcu:

      – Dlaczego nie przyszedłeś?

      – Bo mi nie dałeś znać, że przyjeżdżasz.

      – Depesza.

      – Nie było mnie cały dzień w domu. Depesza pewno gdzieś tu leży.

      Pauza.

      – Niespodzianka…?

      Janek wstał powoli i podszedł zgarbiony do fortepianu, dziwnie miękko, jak wtedy, przed trzema laty. Usiadł.

      Była to pieśń Schuberta Gretchen am Spinnrade45. Zaczynała się niespokojnym akompaniamentem, niepodobnym do żadnego kołowrotka świata, naśladującym jednak kołowrotek. Między jego tony wkradła się sama pieśń, oddalona od akompaniamentu w sam raz, ani za dużo, ani za mało, chwiejąca się na nieskończenie wąskiej linii, która była idealnym oddaleniem, piano, płynęła wolno, jak struga gęstego płynu o barwie fioletowej, raz jaśniejącej na chwilę niebiesko, raz przechodzącej w granat, prawie czarny, śpiewająca o tym, skąd nie ma powrotu – to się wiedziało na pewno – śpiewająca, że „już nigdy” i „na zawsze”, słowa, od których się cierpnie.

      Była to pieśń niesamowita, zawarta jedynie między piano46 a forte