Edyta Świętek

Pokłosie przekleństwa


Скачать книгу

z drabów ani o włos nie ustępował mu brutalnością. Lewą ręką złapał kelnerkę wpół, a prawą od razu wetknął jej pod bluzkę. Przerażona Ewa wrzasnęła, lecz gdy syknął jej coś na ucho, posłusznie zamilkła.

      – Czego chcecie? – Do Mirelli dotarło, że to nie przelewki. Już wcześniej dochodziły ją wieści o gangu Łysego. Ponurzy, napompowani sterydami mężczyźni próbowali zastraszać okolicznych restauratorów. Krążyły słuchy o regularnie pobieranych haraczach.

      – Przychodzimy z propozycją nie do odrzucenia – odparł Żbikowski. – Weźmiemy twoją budę pod naszą opiekę. To niezbyt rozważne, by prowadzić taki lokal bez ochrony. Coś się może rozbić i zniszczyć. Przewróci się jakiś stolik. Poleci szkło za barem. Trunki drogie, szkoda byłoby, żeby wsiąkały w podłogę.

      – Spieprzaj. Wystarczy mi wspólnik. Nie potrzebuję ochrony – odparła zadziornie Mirella.

      – Bujać to my, a nie nas. Twój wspólnik to baba. Popuści w majtki ze strachu, jak ją odwiedzimy.

      – Zostaw tę gówniarę. Nie dręcz mojego personelu – zażądała, zwracając się do Koksa.

      – Puszczę, jak zechcę. Cycki ma fajne. Poruchałbym ją sobie.

      Przerażona dziewczyna szamotała się, usiłując ugryźć garść, którą skutecznie zakneblował jej usta.

      – Okej, wracając do rzeczy, bo widzę, że jesteś mało kumata. Raz w miesiącu wpadam po kasę za ochronę. Za sam lokal będzie półtora tysiąca. Cena promocyjna.

      – Łaskawca! – prychnęła Mirella. – Nie wiesz przypadkiem, skąd wezmę co miesiąc tyle forsy? Jak wam zapłacę, to na czynsz mi nie wystarczy!

      – Pomału, pomału. – Człowiek nazywany Koksem wyciągnął rozpostartą dłoń w jej stronę. – Szef powiedział tylko o opłacie za przypilnowanie tego burdelu.

      – A jest coś jeszcze? – zdziwiła się Wilimowska-Braun.

      – Słuchaj no, lala. Twój świętej pamięci brat wisiał mi sporo gotówki. Kupę czasu minęło, więc dług wzrósł o odsetki. Do tego wyskoczyła inflacja. Za tego gnojka wyjdzie pięć stów miesięcznie. No, to razem uzbierało się dwa tysiące – oświadczył Żbikowski.

      – Łżesz. Myślisz, że tak ni z gruszki, ni z pietruszki uwierzę, że mój brat zaciągnął u was długi?

      – Nie masz wyjścia. Daję słowo biznesmena. Wiesiek pożyczał na karty, dziwki i prochy. A że lubił dobrą zabawę, to trochę się tego uzbierało. Skurwysyn wykręcił się sianem, włażąc pod pociąg. No, ale przecież zobowiązania są dziedziczone przez krewnych.

      – Spierdalaj! Nawet jeśli Wiesław coś ci wisiał, to nie mój interes. Ja nie zamierzam nic za niego płacić!

      – Zadziorna z ciebie suczka – zachichotał nieprzyjemnie. – Lubię takie. Może kiedyś urządzimy sobie tutaj romantyczne sam na sam?

      Podszedł niebezpiecznie blisko do Mirelli. Rozdeptał przy tym kiść greckich winogron oraz obrane mandarynki. Wyciśnięty z nich sok chlapnął na jej goleń. Kobieta zadygotała z wściekłości i obrzydzenia. Opryszek wyciągnął rękę z kijem i dotknął nim jej policzka. Szturchnął lekko kilka razy.

      Nie pomagało odchylanie głowy. Twardy, zimny przedmiot uderzył o zaciśniętą szczękę Wilimowskiej-Braun. Nie na tyle mocno, by zrobić jej krzywdę, wystarczająco jednak, by słowa gangstera trafiły do przekonania Mirelli.

      – Pierwsza rata płatna od razu, pudelku! Bo jak nie, przefasonuję ci buźkę. A jak skończę, to zadbam, by twoja wspólniczka w te pędy pognała do hurtowni po świeży zapas trunków! – warknął tonem niebudzącym wątpliwości.

      – Puszczasz mnie z torbami! – desperacko broniła swego Wilimowska-Braun. – Będę musiała zwinąć interes! Skąd ja ci wezmę tyle szmalu?

      – Zawsze możesz przebranżowić się na burdelmamę! – Koks cmoknął obrzydliwie w jej kierunku. Odepchnął od siebie Ewę i utkwił wzrok w Mirelli. – Wyskakuj z kasy, na co czekasz? Myślisz, że mamy czas, by siedzieć tu do wieczora? A jak już będziesz przy barze, to nalej nam po łyskaczu – polecił. – Gorąco jest, w gardle mi zaschło.

      Wystawianie stopni na koniec roku było dla Beaty nader emocjonujące. Choć już od kilku lat pracowała w zawodzie nauczycielki, wciąż podchodziła do tej czynności jak, nie przymierzając, pies do jeża. Musiała należycie ocenić poziom wiedzy oraz zaangażowanie wychowanków. Tak, by nikogo nie skrzywdzić. Nota miała być adekwatna do postępów w nauce oraz możliwości intelektualnych delikwenta. Najtrudniej było wówczas, gdy polonistka miewała do czynienia ze zdolnymi leniami lub osobami bardziej tępymi, lecz za to pracowitymi. Zaniżać oceny leniom? Zawyżać motywacyjnie mniej zdolnym? Zmuszać do aktywniejszej pracy? Nagradzać same szczere chęci i podejmowane wysiłki? Nawet wprowadzona parę lat wcześniej sześciostopniowa skala niewiele pomagała w tej kwestii. Może tyle, że za sprawą miernych dało się kilkoro uczniów uchronić przed notą niedostateczną, a wybitne jednostki można było szczególnie uhonorować celującym.

      Beata od godziny tkwiła nad dziennikiem lekcyjnym oraz własnymi notatkami. Akurat rozmyślała nad najbardziej kłopotliwą klasą. Co gorsza, Beata była wychowawczynią właśnie tych nastolatków, więc prócz przedmiotu musiała jeszcze ocenić zachowanie. Młodzież zapewne nie była na wskroś zepsuta i nieźle rokowała, lecz akurat wśród nich trafił się zły duch, który wszystko dezorganizował. Martyna Krasnowska nie dość, że sama nie miała zapału do nauki, to jeszcze potrafiła skutecznie zniechęcać innych. Siała ferment wśród kolegów oraz koleżanek. Podpuszczała ich do różnych niegodnych wygłupów. Była odpowiedzialna za nieprzyjemną atmosferę.

      No i co ja mam zrobić z tą małpą? – dumała nauczycielka.

      Logika podpowiadała jej, że powinna wystawić Krasnowskiej ocenę niedostateczną z języka polskiego oraz przynajmniej nieodpowiednią z zachowania. Gdyby Martyna dostała jeszcze jedną jedynkę od któregoś z belfrów, nie mogłaby otrzymać promocji do następnej klasy. W tej sytuacji albo czekałoby ją powtarzanie roku – już pod opieką innego wychowawcy, albo zmiana szkoły.

      – Ależ by to było piękne uczucie, gdybym się jej pozbyła – westchnęła Kostówna.

      Pokusa była naprawdę znaczna. A potem nauczycielka przypomniała sobie własne postanowienia, że nie będzie się zrażała trudnościami, każdemu uczniowi da szansę, dołoży starań, by najgorszych nieuków wyciągnąć z tarapatów.

      Z westchnieniem wystawiła Krasnowskiej stopień mierny za osiągnięcia w nauce. O ocenie z zachowania przesądzi zebranie grona pedagogicznego, lecz tutaj nie było co liczyć na podciągnięcie noty.

      Kto ma szczęście w miłości, ten nie ma szczęścia do pieniędzy. A ten, komu dopisuje Fortuna, nie ma co liczyć na względy Amora – stwierdził Dereń.

      Dziwnie układały mu się ścieżki życia. Paradoksalnie teraz, gdy ledwo wiązał koniec z końcem, był chyba najszczęśliwszy. Nie było idealnie, wszak Karolinka wciąż wymagała specjalistycznej opieki. Wiele czasu poświęcał na wożenie jej do lekarzy i rehabilitantów. Mała robiła powolne postępy, wciąż daleko było do odzyskania pełnej sprawności. Troska o nią i jej przyszłość pochłaniała najwięcej uwagi Romana. Odnajdował w tym zabieganiu pewną błogość. O ile pół roku wcześniej stan dziecka ulegał pogorszeniu i każda wizyta w gabinecie lekarza przynosiła złe wieści, to teraz konsultacje napawały nadzieją. Progres nie następował może zbyt szybko, lecz wciąż trwał. Rokowania były optymistyczne. To dodawało Dereniowi skrzydeł. Mężczyzna odkrywał w sobie kolejne pokłady energii.

      Szczęściem było spokojne życie u boku kobiety, którą nie wiedzieć kiedy pokochał miłością tkliwą i niezmierzoną. Dni upływały, podobne do siebie, wypełnione