Ewa Pirce

Obietnica


Скачать книгу

że straciłem panowanie nad kierownicą i delikatnie zarzuciło samochodem.

      – Hej, uważaj! Chcę dożyć wieczoru, żeby sprawdzić, co zaplanowałeś! – powiedziała najzwyczajniej w świecie. Jakby to, co przed chwilą mi wyjawiła, było przyznaniem się do zerwania jabłka z ogródka sąsiada bez pytania o zgodę.

      Wyprowadziłem samochód na prostą i zerknąłem na nią z ukosa.

      – Co zrobiłaś?! – Mój głos podniósł się o oktawę. – Chyba coś źle usłyszałem, więc gdybyś była tak miła i wyjaśniła mi swoje wcześniejsze słowa…

      – Może później, jeśli zasłużysz. – Wzruszyła luzacko jednym ramieniem. – Twoja kolej. Zdradź mi coś, co skrzętnie ukrywasz. Tylko proszę, by było to pikantne i warte mojego wyznania.

      Patrzyłem przed siebie, rozważając uważnie, co jej wyznać. Wiedziałem, że to, co powinienem jej zdradzić, musiało być na tyle intymne, żeby uwierzyła w moją szczerość. Przeanalizowałem szybko w głowie, który z moich brudów z przeszłości by się do tego nadawał.

      – Miałem dziecko, córkę – wyrzuciłem z siebie na jednym wydechu. – Teraz byłaby już nastolatką, gdyby żyła. Miała ciemne włosy, zupełnie jak ja. – Stłamsiłem w sobie ból, który rozdzierał moje serce za każdym razem, kiedy wspominałem tę małą dziewczynkę, krew z mojej krwi. – Urodziła się zbyt wcześnie, nie przeżyła…

      – O Boże… – Czułem, jak jej wzrok palił moją skórę. Miałem ochotę zatrzymać samochód i wybiec z niego, żeby opróżnić zawartość żołądka, która podchodziła mi do gardła. Uciec od litościwego spojrzenia i natłoku kotłujących się we mnie emocji.

      Gdybym trzymał język za zębami, nie obudziłoby się we mnie jedno z najgorszych wspomnień. Zawędrowałem myślami do dnia, kiedy moje życie po raz kolejny legło w gruzach.

      – Łachmaniarzu, gdzie tak pędzisz? – przeszył mnie głos znienawidzonego Alberta Monterno.

      – Nie teraz, Monterno – syknąłem, odwracając się do niego. – Tylko, kurwa, nie teraz!

      – No, no, patrzcie państwo, jaki prostak – zadrwił. – Nie znasz bardziej cywilizowanych słów? Jasne, że nie, przecież nie miał cię kto nauczyć. – Jego śmiech był podobny do chrumkania świni. Rozbawiłoby mnie to, gdyby nie powaga sytuacji, w jakiej się znalazłem.

      – Proszę was. – Głos mi się załamał. – Muszę iść, nie mam czasu na zaczepki. Później zrobicie ze mną, co chcecie. – Starałem się bardziej nie drażnić grupy chłopaków, którzy mnie już otoczyli. Wiedziałem, że źle się to skończy.

      Minęło dziesięć minut, od kiedy zadzwoniła Kathy. Strach palił każdą komórkę mojego ciała i ściskał serce, ledwo mogłem oddychać. Miałem przeczucie, że dzieje się coś złego, że moja dziewczyna potrzebuje mnie bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Musiałem jak najszybciej się do niej dostać i nic nie mogło stanąć mi na drodze.

      – Czyżby nasza droga Kathrine potrzebowała swojego Romea? – kolejna kpina opuściła usta Monterno, a we mnie aż się zagotowało. Zacisnąłem pięści, żeby go nie walnąć. – Nie gorączkuj się tak, mam ochotę się nieco zabawić, a jeśli chcesz do niej dotrzeć, to będziesz robił, co ci każę.

      Te słowa stały się zapalnikiem, który uruchomił mojego wewnętrznego wojownika. Wystarczająco długo mną pomiatano, znosiłem to z godnością, ale nie zamierzałem pozwolić, by szydzili z Kathy. Mojej Kathy.

      – Albert, puść mnie, do kurwy, bo inaczej cię zabiję! – Rzuciłem się do przodu i nie czekając na ripostę, odepchnąłem go na bok.

      Zacząłem iść przed siebie, nie bacząc na konsekwencje swojego czynu. Zdążyłem odejść ledwie trzy kroki, kiedy Monterno odezwał się ponownie.

      – A co, jeśli powiem, że tej małej dziwki nie ma w waszym gniazdeczku? Co, jeśli wije się z bólu z tym pasożytem, którego jej sprezentowałeś?

      Czerwień przesłoniła mi pole widzenia. Obróciłem się gwałtownie w jego stronę.

      – Już nie żyjesz! – Ruszyłem na niego niczym nosorożec. Byłem wściekły, przerażony i zbyt nabuzowany, żeby zauważyć srebrne ostrze, które trzymał w dłoni.

      Ktoś zaczął szarpać mnie za ramię. To w jakimś stopniu przywróciło mnie do rzeczywistości. Zamrugałem gwałtownie, kiedy moje spojrzenie trafiło na zatroskany wzrok siedzącej obok dziewczyny.

      – Hej – odezwała się cicho Olivia. – Co to było? Miałam wrażenie, że odleciałeś gdzieś myślami. Mówiłam do ciebie…

      – Wybacz – przerwałem jej, aby nie próbowała drążyć tematu. – Co mówiłaś?

      – Twój sekret będzie u mnie bezpieczny. Nie wiem, co się stało, i nie nalegam, żebyś zdradził mi szczegóły, ale nie sądzę, by to była twoja wina, Brianie.

      – Nie znasz mnie. – Zacisnąłem palce na kierownicy tak mocno, że pobielały mi knykcie.

      Ucichła, słysząc lodowaty ton mojego głosu. Wyprostowała się na siedzeniu, ułożyła dłonie na kolanach i wbiła przed siebie wzrok. Nie zamierzałem wdawać się w żadne szczegóły, a ona najwyraźniej nie miała ochoty na dyskusję. Dalszą część drogi pokonaliśmy w milczeniu, słuchając muzyki z mojego iPoda. Pasowało mi takie rozwiązanie, mimo że przez cały ten czas walczyłem z myślami, które stanowiły mieszaninę przeszłości, teraźniejszości i potencjalnej przyszłości.

      Kiedy wjechaliśmy na teren mojej posiadłości w położonym trzy godziny od Nowego Jorku Berne, Olivia wyciągnęła szyję. Spojrzałem na nią z ukosa i zauważyłem, że oniemiała wpatruje się w widok za szybą. Zewsząd otaczały nas rozmaite drzewa w pełnym rozkwicie. Lubiłem je, dawały poczucie intymności, chroniły przed ciekawskimi spojrzeniami, pozwalając cieszyć się swobodą. Soczystozielona trawa była krótko przystrzyżona, a wzdłuż wyłożonej kamieniem drogi ciągnął się strumień. Dach ze strzechy i urocze drewniane okiennice, które chyba według niej nie pasowały do mojej aparycji – pewnie spodziewała się surowości i prostoty – nadawały miejscu domowej atmosfery i swojskości. Połączenie kamienia i drewna było jednak tym, co podobało mi się najbardziej. Uciekając tu, chciałem otaczać się czymś pięknym, czymś, co stało w opozycji do gigantycznych biurowców, szklanych budynków i metalowych konstrukcji, które władały Nowym Jorkiem. Po ścianach wspinały się pnącza bluszczu, jakby chciały skryć dom w gęstwinie liści. Czuło się wokół coś podniosłego, magicznego i kojącego. Zaszywałem się tutaj, gdy tylko miałem okazję.

      – Gdzie jesteśmy? – zapytała, rzucając mi szybkie spojrzenie, a potem wróciła do zachłannego oglądania tego, co nas otaczało, jakby bała się, że coś przeoczy.

      – Chciałbym ci coś pokazać. Mam nadzieję, że spodoba ci się to, co zobaczysz. – Uśmiechnąłem się do niej życzliwie, żeby na powrót wprowadzić przyjazny nastrój.

      Zatrzymałem auto na podjeździe przed dużym domem w stylu rustykalnym. Wyskoczyłem na zewnątrz i obszedłem samochód, żeby pomóc Olivii. Przyjęła moją dłoń i wysiadła z auta.

      – Ślicznie tu – stwierdziła, chłonąc każdy szczegół. – Cicho i spokojnie, zupełnie inaczej niż w mieście. Już lubię to miejsce. – Po raz pierwszy od kilkunastu minut poświęciła mi dłuższe spojrzenie, a jej wargi uniosły się w olśniewającym uśmiechu.

      – Miałem nadzieję, że ci się spodoba. Cieszy mnie to. – Odwzajemniłem uśmiech. – Ale sądzę, że za chwilę twoja ocena wzrośnie dwukrotnie…

      Nie dokończyłem, ponieważ za naszymi plecami zabrzmiał męski głos:

      – Panie