Radosław Młynarczyk

Hłasko


Скачать книгу

to robił? Oczywiście przez kobiety i alkohol. Ale jakie kobiety! Gdy romans z Hanią Golde skończył się fiaskiem, kochliwy młodzieniec znalazł pocieszenie w ramionach Agnieszki Osieckiej, studentki dziennikarstwa i błyskotliwej dziewczyny ze Studenckiego Teatru Satyryków, która wkrótce zostanie królową polskiej piosenki. A także Sonji Ziemann – niemieckiej gwiazdy filmowej. Nie mogły się bardziej różnić. Osiecka tworzyła studencki ruch kontrkulturowy, czarowała dziewczęcością i ciętym językiem. Ziemann natomiast miała status niedostępnej heroiny, cechował ją pewien rodzaj oschłości czy też wyniosłości w stylu Ingrid Bergman.

      Pierwszą rozkochał w sobie Osiecką. Wyjechali razem do Kazimierza, spędzili kilka upojnych dni i pisarz już chciał się żenić. Na drodze stanęły jednak liczne obowiązki: trwały prace nad scenariuszem Bazy ludzi umarłych, do tego cenzura nie chciała puścić Następnego do raju i Cmentarzy. Trzeba było zacząć kręcić Ósmy dzień tygodnia – a tam na planie poznał Sonję.

      Sukces literacki sprawił, że prozą Hłaski niemal natychmiast zaczęło się interesować kino. To jeden ze znaków tamtego czasu – Kanał Jerzego Stefana Stawińskiego, Pokolenie Bohdana Czeszki i Pamiątka z Celulozy Igora Newerlego także szybko doczekały się ekranizacji. W przypadku Marka były to opowiadania Pętla, Ósmy dzień tygodnia i Następny do raju, czyli wspomniana Baza ludzi umarłych. Trzy filmy, trzech znanych reżyserów: młody, świetnie się zapowiadający Wojciech Jerzy Has oraz Aleksander Ford i Czesław Petelski – czołowi popularyzatorzy socrealizmu i „słusznej” wizji polskiej historii w kinie. Ekranizacje na podstawie prozy Marka miały też szczęście do aktorów. Zagrali w nich między innymi Gustaw Holoubek, Aleksandra Śląska, Zbigniew Cybulski, Emil Karewicz, Teresa Iżewska, Leon Niemczyk, Tadeusz Łomnicki – no i Sonja Ziemann. Wszystkie scenariusze tworzył autor pierwowzorów. Uczestnicząc w przenoszeniu własnych dzieł na ekran, Hłasko spełniał młodzieńcze marzenia z czasów, kiedy w przykrótkich spodenkach i dziurawych butach biegał do kina Roxy na Woli oglądać kowbojów. Wówczas fantazjował pewnie o tym, że filmowy bohater porwie go ze smutnego, ubogiego Marymontu – teraz sam tworzył historię, o której śnić miały nowe pokolenia. Nieprzypadkowo kreował swój image na wzór Jamesa Masona i Jamesa Deana – aktorów wcielających się w postacie z góry przegrane, lecz podejmujące próby buntu. Sam się takim widział, pisząc swoje życie jak filmy. Bo to przecież nie Stachura wymyślił życiopisanie, tylko Marek.

      Wracając do kobiet: trwało właśnie czytanie scenariusza, gdy do dusznego, siwego od dymu pokoju weszła tajemnicza dama w białej chustce na głowie. Marek pochylił się do asystenta reżysera i spytał na tyle głośno, by wszyscy słyszeli: „Co to za kurwa?”.

      Albo: zwykła krzątanina w studiu filmowym, na krzesełku siedzi Aleksander Ford, gdzieś w pobliżu kręci się Zbyszek Cybulski, obok w towarzystwie charakteryzatorki stoi oświetlona reflektorem Sonja Ziemann. W tym momencie na plan wpada pijany Marek, potyka się na schodku, zatacza błędnym spojrzeniem po sali, po czym wskazując palcem na Sonję, zawodzi: „Wyrzućcie stąd tę niemiecką kurwę!”.

      Albo jeszcze tak: narada nad trudną sceną, trwa żywiołowa dyskusja, piękna aktorka spogląda z uśmiechem na młodego pisarza, próbuje mu coś wyjaśnić, a ten zwraca się do tłumacza: „Powiedz tej niemieckiej kurwie, że nie będę z nią rozmawiał!”.

      Jedno spotkanie, a tyle historii. I wszystkie prawdziwe.

      Wulgarny chłopiec nie od razu przypadł Ziemann do gustu. Miał jednak iskrę w oku i był diabelnie przystojny. A że na planie widywali się niemal codziennie przez kilka tygodni, to od słowa do słowa, od spojrzenia do spojrzenia – stało się. I tak zaczął adorować naraz dwie kobiety; gdy Sonja wróciła do Niemiec, utrzymywali kontakt korespondencyjny. Całkiem niezły układ – tam Ziemann, tutaj Osiecka.

      Rok 1958 przyniósł w życiu Marka największe zmiany. Otrzymał Nagrodę Wydawców, jedną z najbardziej cenionych w dziedzinie literatury, a także uzyskał zgodę na wyjazd za żelazną kurtynę. Nie dość, że zaprosił go do Paryża sam Jerzy Giedroyc, to jeszcze równocześnie dostał państwowe stypendium twórcze. Trochę żal było zostawiać w Warszawie dziewczynę, ale jak kocha, to poczeka. Przyszła pora ruszyć w świat, wyrwać się z ponurej socjalistycznej rzeczywistości, zobaczyć coś więcej niż bazy transportowe, Marymont i Kameralną. Był wtedy u szczytu popularności.

      Na lotnisku Orly Hłaskę powitała miejscowa Polonia, z Giedroyciem i rezydentami z Maisons-Laffitte na czele. Przybył jako celebryta i tak go traktowano, co Markowi nad wyraz pasowało – pławił się w komplementach i rozdawał autografy. „Kultura” wydała w jednym tomie Cmentarze i Następnego do raju, co umocniło pozycję pisarza, ale zarazem rozwścieczyło władze w Polsce. Rozpoczęła się trasa promocyjna, spotkania autorskie w całej Europie, salony, bankiety, high life. Zachwyt Zachodem nie trwał jednak długo. Po kilku miesiącach Marek zdał sobie sprawę, że funkcjonowanie poza krajem przychodzi mu z trudem. Zaczął więc zasypywać podaniami o umożliwienie mu przyjazdu do Polski wszelkie instytucje, od ministerstw po ambasady. Równolegle w kraju zabiegały też o to matka i Agnieszka. Wszystko na nic. Władze spisały już niepokornego pisarza na straty. Był niewdzięcznikiem szkalującym ziemię ojczystą, zdrajcą, szpiegiem, zbrodniarzem – tylko nie obywatelem Polski.

      Marek Hłasko, Berlin, 13 października 1960

      Andrzej Czyżewski Collection / East News

      Zamknięcie drogi powrotu źle wpłynęło na Marka. Pogrążył się w rozpaczy, pił, próżnował. Znalazł też nowe hobby – podążał wszędzie za Sonją Ziemann. Aktorka kręciła filmy w różnych krajach, a wraz z nią do Hiszpanii, Włoch, Anglii i Niemiec podróżował pisarz. W końcu trafił do Izraela, gdzie zatrzymał się na dłużej. Nie wiadomo dlaczego. Może miał już dość towarzystwa Sonji, może musiał odpocząć albo potrzebował nowych bodźców, inspiracji. W każdym razie osiadł w tym kraju w środowisku polonijnym i powrócił do korzeni, czyli do pracy fizycznej. Pieniądze ze spotkań autorskich i tłumaczeń szybko się rozeszły, wiadomo – wydane lekką ręką; trzeba się było jakoś utrzymać. A może stwierdził, że skoro sława i luksus nie pomagały w pisaniu, to harówka coś zmieni?

      Emigracyjny okres w życiu Marka jest nieporównywalnie mniej interesujący niż krajowy. Przez jedenaście lat stale podróżował, mało pisał, jakieś powieści, te izraelskie nie były już jednak tak popularne jak warszawskie. Owszem, Sowa, córka piekarza jest genialna – bo opisuje Wrocław, stalinowskie piekiełko, powraca do dawnego typu bohatera. Ale Marek bez Polski to już nie ta sama jakość. Zdaniem krajowej krytyki skończył się z chwilą wylotu do Paryża, dla krytyki zagranicznej szybko przestał być atrakcyjny. Bo cóż miał opisywać? Swoją największą miłość, niespełniony sen o pięknej Esther, młodziutkiej Żydówce poznanej w Ejlacie? Choć to musiała być niezwykła znajomość, skoro zadedykował jej opowiadanie, tak jak kiedyś tajemniczej Wandzie. Niewiele o niej wiemy, ale z pewnością daleko jej było do gwiazdy niemieckiego kina czy pierwszej damy polskiej piosenki. Ot, zwykła dziewczyna z dalekiego Izraela.

      No i jeszcze ta sprawa z Komedą. Tworzyli z Markiem Nizińskim trio wiernych przyjaciół, bywali w Hollywood, pili z celebrytami, demolowali pokoje w najlepszych hotelach, aż do dramatycznego końca. Pisarz wracał z kompozytorem z suto zakrapianej imprezy, wygłupiali się, Marek popchnął Komedę i ten niefortunnie runął ze skarpy. Uderzył się w głowę, stracił przytomność, po kilku tygodniach zmarł w szpitalu. Tragedia, niepowetowana strata dla polskiej i światowej kultury. A wszystko przez Hłaskę. Czy to rzeczywiście był nieszczęśliwy wypadek? Kto wie, co pijanemu do głowy strzeliło.

      Marek przeżywał śmierć przyjaciela, obwiniał się. Zapadł na ciężką depresję, łykał coraz więcej proszków, musiał uciec z Ameryki. Postanowił wrócić do Izraela, do ukochanej Esther, dać tej miłości szansę – widział w niej odkupienie własnych grzechów. Ale nie dotarł na