Radosław Młynarczyk

Hłasko


Скачать книгу

wojennego okrucieństwa w życiu małego Marka. Jego echa pobrzmiewają w datowanym na 1962 rok opowiadaniu Szukając gwiazd. Piękna historia szczenięcej miłości polskiego chłopca do ukrywającej się w sąsiedztwie żydowskiej dziewczynki kończy się rozstrzelaniem małej Ewy i jej rodziców przez ubranych na czarno mężczyzn poszukujących żółtych gwiazd – takich, które kazano Żydom nosić na ramieniu. Choć fikcja jest dalece bardziej tragiczna niż prawdziwa historia, to nie sposób nie dostrzec tu wydarzeń, które stanowiły bezpośrednią inspirację pisarza. Być może Wisia była pierwszą miłością Marka Hłaski – od razu niespełnioną, przerwaną w brutalny sposób. Być może tamte wydarzenia odcisnęły na jego psychice piętno, które ciążyło na nim także później i powodowało, że wybierał kobiety na pozór niedostępne. Oczywiście nie można utożsamiać świadomości dziewięciolatka ze świadomością dorosłego mężczyzny, autor opowiadania z pewnością posiadał większą wiedzę o świecie i historii niż mały chłopiec, ale Szukając gwiazd to nie tylko obrazek okupacyjny – to zapis doznań i uczuć, o których pisarz nigdy nie zapomniał.

      Zaraz po powrocie do Warszawy nastąpiła wspomniana przeprowadzka na Ciepłą, bezpośrednio spowodowana wydarzeniami w Szczakach. Jednak i tu nie było spokoju. Za rogiem leżało morze ruin, które przed kwietniem 1943 były gettem. A przecież już wcześniej, podczas odwiedzin u babci czy Andrzeja, Marek zdawał sobie sprawę, że za murem, po obu stronach mostu nad Chłodną widocznego z okien domu Romany Hłasko tętniło dziwne, niedostępne, z miesiąca na miesiąc trudniejsze życie. Wiedział też o ludziach, którym matka pomagała na wsi oraz na miejscu, w stolicy. Podczas licznych wypraw w towarzystwie Andrzeja próbowali wypatrzyć, co się dzieje za murem getta, zerkali przez szpary, zatrzymywali się przed szlabanami wjazdowymi – na krótko, bo żandarmi wyganiali. Z pewnością trafiały do Marka echa rozmów dorosłych, a i on sam musiał dostrzec, że getto ulega systematycznie pomniejszeniu. Aż 19 kwietnia rozległy się strzały, po nich następne, a wkrótce wszystko stanęło w ogniu, w powietrzu zaś rozlegał się huk ładunków podkładanych pod kolejne budynki i roznosił się swąd palonej cegły. Był wówczas w Warszawie, musiał słyszeć i widzieć ostateczną likwidację getta, wysadzenie Wielkiej Synagogi na Tłomackiem, zrównanie z ziemią ogromnego kwartału miasta, unicestwienie tradycji i świata budowanego przez wieki.

      Jeśli jednak bycie świadkiem historii wpłynęło na Hłaskę w jakiś sposób, to raczej nie wyznaczyło charakteru jego późniejszych relacji z Żydami. Do mieszkańców Izraela, już na emigracji, podchodził jak do towarzyszy niedoli, tak samo spieczonych słońcem i równie jak on wyczerpanych bezskutecznym poszukiwaniem stałego zajęcia. Nie ma żadnych śladów wskazujących na to, by traktował ich ze szczególnym współczuciem – ani też z niechęcią bądź obcesowym dystansem. Ostatecznie podczas wojny był ledwie dzieckiem, trudno zatem, by zadziałał tu prosty mechanizm poczucia winy, nawet podświadomej – czy to jak u ocalonego z wiersza Tadeusza Różewicza, czy u Miłoszowego biednego chrześcijanina patrzącego na getto.

      Poczucie sprawiedliwości, tak potrzebne w okupacyjnych realiach, zapewniała ucieczka w fikcję. Wielką miłością Hłaski było kino. Biegał z Andrzejem i Zytą do sal projekcyjnych w Śródmieściu, a nawet po drugiej stronie Wisły. Fascynował się Kenem Maynardem, dzielnym kowbojem walczącym z bandytami, koniokradami i wszelkimi innymi awanturnikami zakłócającymi spokój mieszkańców rancz i miasteczek Dzikiego Zachodu. Odgrywający najczęściej szeryfów aktor spotykał się w dziecięcej wyobraźni z innym protagonistą z amerykańskiej prerii – znanym z kolorowych zeszytów Winnetou. Mały Marek z wypiekami na twarzy śledził brawurowe przygody ulubionych bohaterów stawiających czoła złym ludziom – co dziwić nie może, wszak świadome dzieciństwo pisarza przepełnione było postaciami podłymi, tymi z trupimi czaszkami na czapkach. Ponadto „jego” bohaterowie otwarcie zwalczali złoczyńców, tymczasem na co dzień chłopiec słyszał – a pewnie też ich widział – o działających w ukryciu partyzantach noszących piętno przestępców, wyjętych spod prawa renegatów. Jak swoiście rozumiał bohaterstwo żołnierzy AK, ukazał wiele lat później w opowiadaniu Miesiąc Matki Boskiej. Tę historię o czwórce warszawskich chłopców wymierzających z bronią w ręku sprawiedliwość trudno nazwać apoteozą zbrojnego podziemia. Przestraszeni, zdezorientowani partyzanci z Miesiąca… różnią się znacząco od dzielnych chłopców z lasu, tak silnie obecnych w społecznej świadomości. Brutalność utworu wynika z poetyki Hłaski, lecz wątek karania kobiet sypiających z Niemcami to raczej wspomnienie z dzieciństwa. Oczywiście nie osobiste, ale w rodzinnym gronie rozmawiano podczas okupacji swobodnie, nie bacząc na obecność dzieci – nie wspominając o konwersacjach ulicznych.

      O tym, że Marek codziennie narażony był na widok okrucieństw, świadczy epizod zapamiętany przez Andrzeja Czyżewskiego. Ulicę Leszno w Warszawie znali wszyscy. W usytuowanych na granicy getta gmachach sądów spotykały się dwa światy: „aryjski” i żydowski. W ciemnych i długich korytarzach handlowano, kontaktowano się z ukochanymi, kupowano wolność za dobytek całego życia. Po akcji likwidacyjnej z 1942 roku sądy stanowiły praktycznie jedyną szansę wyjścia z piekła lub wejścia do niego niezauważonym. Małe dzieci prześlizgiwały się przez niewielkie otwory w murze od strony ulicy Ogrodowej w poszukiwaniu pożywienia lub schronienia – wysłane przez rodziców żywiących nadzieję, że przynajmniej one przetrwają dramat Holocaustu. Właśnie naprzeciwko sądów zimą 1944 roku zobaczył Marek coś, co musiało wstrząsnąć jego dziecięcą psychiką. W ruinach tego, co pozostało po likwidacji getta, gestapo powiesiło więźniów Pawiaka. Ciała znajdowały się na wysokości pierwszego piętra, w oknach i wyrwach w ścianach. Marek i Andrzej stali w tłumie gapiów i podobnie jak reszta w milczeniu przyglądali się brutalności okupanta. Dziecko zapomina – czy raczej wypiera – złe doświadczenia, więc Hłasko dość szybko wrócił do codziennych zajęć: nauki, zabaw, czytania. Niemożliwe jednak, żeby widok wiszących w ruinach ciał nie kładł się cieniem na jego późniejszym życiu i twórczości.

      Marek Hłasko z koleżanką jego siostry stryjecznej na dziedzińcu budynku Straży Ogniowej przy Chłodnej 3 podczas uroczystości rodzinnej. Warszawa, lipiec 1944 roku, na tydzień przed wybuchem powstania warszawskiego

      Andrzej Czyżewski Collection / East News

      Kolejna zachowana fotografia wykonana została tydzień przed powstaniem warszawskim. Pogodny chłopiec opiera się o ramę roweru. To porządny bicykl, ma zagiętą do góry, kolarską kierownicę i stalowy widelec. Jest też dość wysoki – koła sięgają chłopcu niemal do pasa. Zdjęcie wykonano podczas uroczystości rodzinnej, więc Hłasko ubrany jest elegancko: spod białego kołnierzyka wyłania się czarny krawat, jasna, nieco za duża marynarka miękko opada na ciemniejsze szorty. Całości dopełniają eleganckie trzewiki i ciemne podkolanówki. Markowi towarzyszy koleżanka Zyty Czaplickiej, starsza od niego i o głowę wyższa. Młodzi pozują na dziedzińcu budynku, w którym mieszkała babka Romana, wokół jest czysto i spokojnie, z pewnością pogodnie – lato 1944 roku było upalne. Nic nie wskazuje na to, że po drugiej stronie kamienicy maszerują gestapowcy, a kilkaset metrów dalej straszy dziura po wypalonym getcie.

      Fotografia zatrzymuje w kadrze ostatnie chwile w miarę spokojnego życia Hłasków w Warszawie. Za kilka dni rozpocznie się bezlitośnie długa sekwencja nieprzespanych nocy oraz dni spędzonych w schronach i piwnicach, która zakończy się dla nich niemal sześcioletnią rozłąką z miastem.

      W upalne pierwszosierpniowe popołudnie Marek wystawał w oknie Czyżewskich. Maria, ciotka Teresa i Andrzej krzątali się po mieszkaniu. Wuja Józefa nie było. To, co zostało z ulicy Ceglanej po likwidacji małego getta, błyszczało w słońcu. Przy wylocie brukowanego traktu stały magazyny browaru Haberbusch i Schiele – wielkie hale z czerwonej cegły opatrzone charakterystycznym szyldem przedstawiającym uśmiechniętego jegomościa dzierżącego szklankę z piwem. I właśnie od strony tych budynków, od Ciepłej, biegło chodnikiem kilku młodych chłopaków ubranych w przyduże kurtki w kolorze mokrego piachu z podwiniętymi rękawami,