Zbigniew Zborowski

Spotkajmy się, zanim przyjdzie zima


Скачать книгу

jak interesy kas pożyczkowych. Monika zrozumiała, że jeśli odbierze od Bladej cuchnące narzędzie hańby, przepadnie na dobre. Już zawsze będzie tu popychadłem. Mechanizm był identyczny jak ten, który funkcjonował w każdej redakcji, tylko metody okazały się mniej subtelne.

      Szmata zawisła w powietrzu, śmierdzącą celę wypełniła cisza. Spojrzenia kobiet przy stole mogłyby ścinać twaróg w locie.

      – Nie, dziękuję – odpowiedziała.

      Ręka ze szmatą opadła w geście rezygnacji, a w oczach dwóch samic alfa pojawił się ślad zainteresowania.

      – Z którego paragrafu siedzisz? – spytała nadspodziewanie wysokim głosem ta duża.

      Monika, wciąż z mandżurem w ramionach, wytężyła pamięć. Podczas ogłaszania decyzji o zastosowaniu trzydziestodniowego aresztu prokuratorka podawała jakieś cyfry, ale ile to było? Aha, przypomniała sobie.

      – Sto czterdzieści osiem.

      Tamte aż się podniosły z zydli.

      – Jeden cztery osiem? – odezwała się po raz pierwszy utleniona. – Zabiłaś kogoś?

      Monika nie była pewna, czy rozmowa zmierza we właściwym kierunku. Na wszelki wypadek szybko zaczęła się usprawiedliwiać:

      – Nie, skąd! Niewinna jestem. To ktoś inny dźgnął doktora nożem.

      Nieskładnie to wyszło i jakoś naiwnie, ale o dziwo tamte dwie aż parsknęły śmiechem.

      – Ta, jasne! Niewinna! – kwiczała gruba, płacząc z radości. – Wiadomo, przecież w areszcie same niewinne siedzą! Ptaszkowa – wskazała na koleżankę – wcale nie kierowała mafią w zastępstwie garującego męża. A ja absolutnie nie dziesionowałam klientów pod monopolowym!

      Monika nie miała pojęcia, czym jest owo „dziesionowanie”, ale starczyło jej rozsądku, żeby nie pytać. Zresztą wolała nie wiedzieć. Tymczasem gruba piszczała dalej głosem królowej balu na zakończenie podstawówki:

      – Mańka jestem, zwana Czarną. A to Ptaszkowa, wielka szycha na mieście. Skoro siedzisz z tak wysokiego paragrafu, sprzątanie możesz zacząć od jutra. Na zmianę z Bladą.

      Uff, pierwsza rafa pokonana. Nawet nieźle poszło. Monika czuła jednak, że zgoda na sprzątanie ramię w ramię z poczciwą Bladą, kimkolwiek ta biedna dziewucha była, nie wzmocni jej pozycji w tym miejscu. A raczej będzie równią pochyłą ku więziennym nizinom. Nie miała jednak pomysłu, co począć z tą hojną propozycją. Znowu powiedzieć nie? Aż tak śmiało się nie czuła. Stała więc dalej ze złożonym w kostkę mandżurem i zastanawiała się, jak wznieść się w stadnej hierarchii, kiedy okazja nadarzyła się sama.

      – E, laska. A co robisz na wolności? – spytała chłodnym głosem Ptaszkowa. – Poza perforowaniem facetów za pomocą noża, rzecz jasna.

      – Jestem dziennikarką – odparła odruchowo.

      I zaraz pojęła, że to był błąd. Bo Ptaszkowa z Mańką wymieniły tylko szybkie spojrzenia i zaraz się nachmurzyły. Znowu zapadła cisza, zakłócana jedynie mlaskaniem i szorowaniem szmaty, którą niezmordowanie, a do tego dosyć sprawnie, operowała Blada.

      – Chyba nie wsadzili cię z nami, żebyś mogła pisać te kretyńskie reportaże? – syknęła blondynka. – Bo my tu konfidentów nie lubimy…

      – Ależ skąd, ja… – Monika aż się zapowietrzyła.

      – Ja tam nie lubię czytać. Literek, rozumiecie, za dużo – zwierzyła się Mańka. – Jeśli już, to najchętniej przepisy. Na przykład taki był ostatnio… Na żeberka w pikantnym sosie miodowo-musztardowym.

      Słysząc to, Monika omal się nie zachłysnęła.

      – Pół roku temu publikowaliśmy taki w „Kobiecie”!

      Mańka spojrzała na nią roziskrzonym wzrokiem.

      – Pracujesz w „Kobiecie takiej jak ty”?

      – Tak!

      – To moje ulubione pismo! Macie tam takie fajne teksty! O szydełkowaniu. I o mięsach faszerowanych. A już najbardziej fajniusia była historia o takim zbłąkanym kotku, co to na koniec znalazł dom u jednej starej baby!

      Monika nie przypominała sobie żadnego reportażu o bezdomnym kotku, nie jej działka. Uczepiła się więc kuchni.

      – Prowadzę tam rubrykę kulinarną!

      – I umiesz zrobić takie żeberka?! – Mańka patrzyła na nią niemal z uwielbieniem.

      – Umiem! – skłamała gładko Monika.

      – Ale super!

      Mańka aż złożyła wielkie jak rękawice bejsbolisty dłonie i skierowała pałający wzrok na Ptaszkową. Ta chyba jednak nie podzielała czytelniczych upodobań koleżanki. Spojrzenie jej kocich oczu miało wyraz zdecydowanie ironiczny, a uśmiech przypominał raczej obnażenie kłów, kiedy stwierdziła:

      – No to wygląda na to, że Blada będzie dalej sama zapierdzielać na rejonach, a ty… Jaką ty właściwie masz ksywkę?

      – Monika.

      – Dziwna jakaś. Ale niech będzie. No więc ty, Monika, siadaj z nami do herbatki.

      Dopiero wtedy stała się rzecz niezwykła – Blada odezwała się niepytana:

      – Jak to? To teraz we trzy będziecie brudzić, a ja wciąż sama jeżdżę na szmacie?!

      Monice zrobiło się głupio, poczuła żal i wstyd. Odruchowo chciała zaproponować, że podzielą się robotą, wyznaczą dyżury, zrobią grafik porządków i… Na szczęście nie zdążyła się odezwać, bo uprzedziła ją Ptaszkowa:

      – Stul pysk, albo każemy ci umyć podłogę jęzorem! – Jej głos przypominał syczenie rozsierdzonego węża.

      Monika poczuła, że zimny pot spływa jej po plecach. Nie ulegało już wątpliwości, kto jest najniebezpieczniejszym drapieżnikiem w ich małym, przytulnym piekiełku.

      * * *

      Zgrzyt, zgrzyt. Skrzypienie drzwi. Kroki. Monika wciąż nie otwierała oczu. Siedziała w kiciu dopiero trzeci dzień i wciąż jeszcze nie odespała nocy zarwanej z prostytutkami i transwestytą w przejściówce.

      – Wilczyńska! – rozległ się od progu ryk klawisza.

      Aż się skuliła ze strachu. Czego od niej chcą tak wcześnie rano? Może zostanie przeniesiona do innej celi? Byłoby szkoda… Ledwo się jako tako urządziła tutaj.

      – Zawrzyj ryj, gadzie, albo ciepnę w ciebie fikołem! – zaśpiewała rozsierdzonym falsetem Czarna Mańka.

      – A ty się, Mańka, nie rzucaj, bo znów trafisz do izolatki – odparł o wiele ciszej strażnik więzienny. – Wilczyńska!

      – Idę, już idę. – Monika podniosła się z pryczy.

      – Ubierz się. Idziesz ze mną.

      – Gdzie?

      – Dowiesz się, jak dojdziemy. Aha, i spakuj mandżur.

      Słysząc to, przemknęła smutnym wzrokiem po wyglądających spod koców dziewczynach. Mańka, Ptaszkowa, nawet Blada – niesamowite, jak szybko w tym miejscu człowiek przyzwyczaja się do innych. Czy im także żal, że się rozstają? Ku swemu zdziwieniu spostrzegła, że dziewczyny uśmiechają się od ucha do ucha.

      – Szczęściara – westchnęła Ptaszkowa. – Wychodzisz na wolność.

      * * *

      Kiedy trzy godziny później wypuszczali ją przez małą furtkę w wielkiej bramie zakładu karnego, wciąż nie mogła uwierzyć, że wychodzi z więzienia. Nie martwiło jej nawet to, że nadal była podejrzana o zabójstwo. Prokurator