Zbigniew Zborowski

Spotkajmy się, zanim przyjdzie zima


Скачать книгу

zapadały się po brzuchy.

      Choć miał wygodne mieszkanie na piętrze, Stanisław de Ville wolał spędzać wieczory w kantorku na parterze, za główną halą omskiej poczty. Tutaj było mu łatwiej doglądać pracy urzędników, a także, pozostając niezauważonym, lustrować klientów. No i w razie wizyty kogoś znaczniejszego mógł szybko wyskoczyć z ukrycia, kłaniając się w pas, i gromko zakrzyknąć: „Witajcie, wasze błagorodie! Pozwólcie osobiście zająć się waszą sprawą, a ten nicpoń… – tu wskazywał któregoś z kancelistów – zaraz naleje wam gorącej herbaty z samowaru!”.

      Niestety, ta służalczość niewiele dawała. Kiedy w uznaniu zasług w czasie polskiej rewolty dano mu etat urzędnika niskiej, trzynastej rangi i stanowisko naczelnika maleńkiej poczty we wsi Kalinska nad rzeką Irtysz, wierzył, że szybko awansuje. Przecież się sprawdził! Dowiódł lojalności wobec cara, generała-gubernatora Wilna i całego rosyjskiego samodzierżawia. Łaska pańska trwa jednak krótko. Przełożeni wciąż widzieli w nim Polaka, w dodatku sprzedawczyka. A kto takich lubi? „Zdradził swoich, to i moje ciemne interesy może wyjawić przy wizycie rewizora” – zdawali się kombinować i stale pomijali go w awansach. Ostatecznie, po kilkunastu latach wiernej służby niemal na obrzeżach carskiego imperium, był zaledwie urzędnikiem dziesiątej rangi i naczelnikiem Poczty Głównej w guberni omskiej. Co za upadek dla byłego ziemianina!

      Smętnie powiódł spojrzeniem po swoim kantorku. Pod ścianą stolik, na nim gorący samowar, a obok żeliwna koza z długą rurą rozpaloną niemal do czerwoności. Zawodzenie wiatru ścinającego lodem głębokie wody rzeki Ob wydawało się z tej perspektywy jakby mniej posępne. A jednak.

      – Czy dokonam żywota na tym zadupiu? – szepnął, czując, jak ogarnia go kolejny atak melancholii.

      Zaludniający miasto i okolicę Polacy – w większości skazani po powstaniu styczniowym lub potomkowie zesłańców listopadowych, a nawet tych z insurekcji kościuszkowskiej – szykowali się do wigilii. Ustawiali w izbach świerczki, prali i krochmalili obrusy, pod które w wigilię położą garść siana. Wystarczyło przejść się byle jaką ulicą, żeby usłyszeć stłumione, dobiegające zza okien kolędy. Polaków było w mieście wielu, bardzo wielu. Tysiące. Ponoć co setny mieszkaniec Omska to przedstawiciel tego narodu. De Ville’a nikt jednak na wieczerzę nie prosił. I nawet nie dlatego, że był carskim lojalistą. Ktoś rozniósł plotkę, że zdradził. Że cały oddział powstańczy poszedł przez niego w rozsypkę. I dobrze! Nie lubił Polaków. Jasne, sam się nim urodził, ale to nie znaczy, że chciał teraz obracać się w środowisku tych ponurych i bezradnych piewców narodowej klęski. Polska umarła, a on chciał żyć. Tyle że dla Rosjan też był nikim. Czuł się więc samotny, niedoceniony. Jak ochwacony koń.

      Wstał i skierował się do biurka, gdzie w szufladzie miał lekarstwo na melancholię – mocną syberyjską gorzałkę. Właśnie się po nią nachylał, gdy brzęknął dzwonek w drzwiach głównej hali, a z dworu wdarł się rozmigotany obłok śniegu.

      – Już zamknięte! – oznajmił kancelista czternastej rangi, Nowakow.

      – Przepraszam. – W uszach de Ville’a zadźwięczał młody kobiecy głosik. – Straszne zaspy!

      – Zamknięte, mówię! Niech przenocuje gdzie na stancji, poczta czynna jutro od ósmej!

      – Ależ ja jeszcze dziś muszę wrócić do pałacu!

      – Pałacu? – Nowakow od razu stracił rezon.

      – No tak! Jestem służącą hrabianki Anastazji Romanow-Michajłowiewnej, która oczekuje na bardzo ważny list z samego Petersburga! Powinien już nadejść!

      Nawet w kantorku dało się usłyszeć, jak kancelista Nowakow przełyka ślinę. Trudno mu się dziwić. Rodzina Romanowów-Michajłowiewów to arystokracja spokrewniona z panującą dynastią. De Ville słyszał, że stary Sergiusz, patriarcha rodu, długie lata przemierzał wzdłuż i wszerz Europę, wykonując jawne, półjawne i całkiem sekretne misje cara dla Aleksandra II. Teraz, po nagłej śmierci imperatora, zjechał do swoich syberyjskich włości, gdzie przebudował rodowy pałac na wzór Wersalu.

      Stanisław zatem omal we własne nogi się nie zaplątał, gdy wypadł ze swojego kantorku do hali poczty.

      – Pozwoli panienka, że ja osobiście zajmę się sprawą dostojnej hrabianki Anastazji – wyrecytował szarmancko. – A ten tu, kancelista, przyniesie w tym czasie herbatę.

      Nowakow zerwał się z krzesła, prawie je przewracając.

      – Z dwiema kostkami cukru! – ryknął za nim de Ville.

      A potem, gdy już usiedli, założył nogę na nogę i zapytał:

      – Więc chodzi o list?

      – Tak, w rzeczy samej. – Służka spłonęła rumieńcem, co oczywiście nie uszło uwagi Stanisława.

      Za oknem ponownie zahuczał wiatr, a de Ville, siląc się na swobodny ton, spytał:

      – Jakiś szczególny?

      Twarz służącej miała już amarantowy kolor.

      – Nie… Zupełnie zwyczajny.

      – Aha – skwitował de Ville, pozwalając wybrzmieć zapadłej po tych słowach ciszy. – Zwyczajny.

      – Tak.

      – Bo widzi panienka… Wydaje mi się, że cała poczta do jaśnie oświeconego hrabiego pakowana jest w zapieczętowany worek, który raz w miesiącu odbiera jego osobisty sekretarz…

      Młoda służka omal nie zemdlała. Na szczęście Nowakow przyniósł herbatę, włożyła więc cukier do ust i siorbnęła łyczek.

      – Czy jest pan człowiekiem honoru? – wydukała wreszcie.

      – Oczywiście – zełgał bez cienia wahania w głosie de Ville.

      – Bo widzi pan, to jest sprawa honorowa…

      – A! W takim razie już o nic nie pytam.

      Dziewczę spojrzało na niego zdumione znad futrzanego kołnierza szuby, dla którego życie poświęcił srebrny lis.

      – I poszuka pan tego listu?

      – Naturalnie!

      – Więc chętnie zaczekam przy herbacie.

      Stanisław de Ville uśmiechnął się szeroko.

      – Niestety. Poczta już naprawdę zamknięta. Rzecz jasna, dla panny hrabianki uczyniłbym wyłom w przepisach i nawet po godzinach przeszukał najnowszą korespondencję, gdyby nie to, że… – Zaciął się, bo nie przychodziła mu do głowy żadna wymówka.

      – Gdyby nie… – Śliczne oczka służki niemal zawisły na jego ustach.

      – Gdyby nie to, że godzinę temu zdałem samemu kanclerzowi pana gubernatora klucz do szafy z pocztą – wymyślił w ostatniej chwili Stanisław.

      – Ojej! Ale ja muszę dziś wrócić do pałacu! Nikt nie może się zorientować, że wyjechałam z misją dla panienki Anastazji… – Zamilkła, uświadamiając sobie, że powiedziała za dużo.

      De Ville zachował jednak nieodgadniony wyraz twarzy.

      – Proszę więc wracać. I powiedzieć jaśnie wielmożnej hrabiance, że jutro osobiście dostarczę jej ten list. Do rąk własnych! Wieczorem. Natychmiast po zamknięciu poczty.

      * * *

      List leżał sobie w koszyku za kontuarem, nie dalej niż na wyciągnięcie ramienia od krzeseł, na których przysiedli. Po wyjściu służącej Stanisław znalazł go niemal od razu. Sprawdził nadawcę. Ho, ho! Jego wysokość margrabia Sołżenicyn z Petersburga!

      Czym prędzej odprawił Nowakowa i zamknął pocztę, a potem poszedł z listem do swego kantorka. Tam zdjął surdut, zakasał rękawy koszuli i wziął się do pracy wymagającej