Zbigniew Zborowski

Spotkajmy się, zanim przyjdzie zima


Скачать книгу

pan Karol był od niedawna żonaty! Skandal! Oleńka zdawała sobie sprawę, na jaki ostracyzm narażał się młody Mikolasch, proponując jej tę posadę. I choć wiedziała, że on – filantrop i działacz samorządowy – nie dba o takie rzeczy, doceniała jego gest. A mimo to poprosiła o czas do namysłu… Dlaczego?

      Bo od kilku miesięcy nosiła się z pewnym szalonym pomysłem. Zupełne wariactwo, ale cóż – do odważnych ponoć świat należy. Także do kobiet. Czasy się zmieniały. Co prawda powoli i z dużymi oporami, ale mężczyźni zaczynali wreszcie rozumieć, że nie zatrzymają dłużej swoich żon, córek, a nawet kochanek w bezpiecznej domowej przystani. Przystań – dobrze powiedziane. Oleńce marzyło się bowiem właśnie wypłynięcie na szerokie wody. Niestety, potrzebowała do tego pieniędzy. Dużych. Znacznie większych niż te, które mogła uciułać z pensji aptekarskiego pomagiera.

      * * *

      Drzwi otworzyły się po raz drugi i wreszcie stanął w nich Włodzimierz Dzieduszycki herbu Sas. Mężczyzna postawny, nawet otyły, ale o dobrotliwej i inteligentnej twarzy, i to pomimo groźnie ściągniętych brwi. Miał krótką kasztanową brodę, a czoło wysokie – zwłaszcza po bokach głowy, gdzie potworzyły mu się wysokie zakola.

      – Witaj, kuzynko – wysapał, a Oleńka odnotowała z radością, że musiał się do niej spieszyć. – Uprzejmie proszę o wybaczenie spóźnienia. Rachunki musiałem podpisać. Za remont pałacu. Sto pięćdziesiąt płyt trembowelskich na wewnętrzny dziedziniec, wagon cały tapet sprowadzonych z Wiednia i jeszcze nie wiadomo ile blachy na dach. Ech, szkoda słów. – Machnął ciężką dłonią. – Mów lepiej, jak wam się mieszka? Może trzeba wam większego lokum? Mam jeszcze dom przy ulicy Sawy. Gdybyście więc z matką…

      Oleńka wstała, dygnęła i spróbowała się promiennie uśmiechnąć, ale nie bardzo jej wyszło to ostatnie. Bo cóż, rozmowa na wstępie przybrała mocno niepożądany obrót. Ostatnie, czego mogłaby sobie życzyć, to usłyszeć, że hrabia akurat teraz ma kłopoty finansowe.

      – Rzeczywiście, piękny pałac. – Zaczerwieniła się, bo wcale tak nie uważała. – Wart największego wysiłku.

      Te wszystkie ciężkie meble, story, zasłony, kamienie… Dla niej trąciło to myszką. Dawnymi magnackimi czasami, które kojarzyły się dość śmiesznie w półwieczu pary i kolei żelaznej.

      Dzieduszycki otaksował ją uważnym spojrzeniem.

      – Coś mi się zdaje, panno Aleksandro, że nie zabiegałaś o to spotkanie, by prawić mi komplementy – powiedział. – Tym bardziej, że z trudem przechodzą panience przez gardło.

      W ciasnym gorsecie zrobiło się jej nagle duszno i za gorąco. Na szczęście hrabia zajął jedno z krzeseł, więc i ona mogła się na swoje osunąć.

      – Przyszłam, bo chciałybyśmy z matką zwrócić panu dług za wynajem mieszkania i szczęśliwe sprowadzenie nas do Lwowa – zaczęła, starając się tym razem, żeby Dzieduszycki nie wyczuł już w jej głosie fałszywej nuty.

      – Ach, dług… To może poczekać. – Pan Włodzimierz wspaniałomyślnie machnął ręką. – Mów panna lepiej, jak się miewa pani Helena? Wyrzucam sobie, że wcześniej się nie spotkaliśmy.

      – Mama? Dziękuję, bardzo dobrze. A wracając do naszych należności…

      Brwi Dzieduszyckiego ściągnęły się jeszcze bardziej.

      – …mam pomysł, co zrobić, by wreszcie zacząć je panu hrabiemu spłacać.

      Pan Włodzimierz wyprostował się w krześle i zakładając nogę na nogę, wyłuskał z kieszeni papierośnicę. Wyjął cygaretkę i postukał nią w złocone wieczko, na co do salonu wpadł lokaj z ogniem. Pan domu zapalił, wydmuchnął ku kandelabrowi obłok sinego dymu i dopiero gdy ten zaczął się rozpraszać, przemówił:

      – To się nazywa dyplomatyczne otwarcie. Słucham.

      – Chcę prosić pana o pożyczkę na rozkręcenie interesu, dzięki któremu zarobię środki na uregulowanie naszych płatności – wyrecytowała Oleńka.

      – Ile?

      – Trzysta złotych reńskich. – Wymawiając tę astronomiczną dla niej kwotę, omal się nie udławiła.

      Hrabia pokiwał w zamyśleniu głową.

      – Interes, powiada panienka?

      Brakowało jej tchu w tym przeklętym gorsecie, więc tylko skinęła głową, na której miała niemodny już i nieco wyleniały kapelusz matki.

      – A dlaczego panienka przychodzi z tym do mnie, a nie… dajmy na to… do Galicyjskiej Kasy Oszczędności?

      Zrobiło się jej mdło, niedobrze. Spodziewała się odmowy, ale nie impertynencji.

      – Tam udzielają pożyczek pod zastaw hipoteki – zauważyła lodowatym głosem. – A nam odebrano majątek.

      Zawiesiła na chwilę głos, po czym wystrzeliła ze swojej najcięższej armaty:

      – Za wspieranie walk o odzyskanie niepodległości ojczyzny.

      Włodzimierz Dzieduszycki wyraźnie się zmieszał. Czy sprawiła to aluzja dotycząca jego bezczynności w czasie, gdy tuż za granicą konało powstanie styczniowe, czy harda odpowiedź dwukrotnie młodszej od niego kobiety – grunt, że jego zbroja trochę skruszała.

      – A cóż to za przedsięwzięcie?

      – Chcę założyć kawiarnię. Taką z prawdziwego zdarzenia. Wiedeńską!

      – Nie jestem przesadnie konserwatywny, ale w naszym środowisku nie jest dobrze widziane, gdy szlachcic zajmuje się karczmarstwem. To domena Żydów. Kiedyś, za dawnej Rzeczypospolitej, można było z tego powodu stracić herb albo…

      – Parzenie kawy to szlacheckie zajęcie – przerwała mu, poirytowana tym mentorskim tonem.

      Co jest, do licha? Najpierw przez prawie trzy lata nie interesował się ich losem, a teraz postanowił zgrywać jej ojca?!

      – Czyżby? – zdziwił się szczerze hrabia.

      – Pierwszą wiedeńską kawiarnię otworzył żołnierz króla Jana III Sobieskiego, Jerzy Kulczycki – wyrecytowała. I nie powstrzymała się od przytyku: – Notabene, herbu Sas. Tego samego, jaki nosi wielmożny pan.

      Riposta była celna – mężczyzna aż zamrugał, jakby dym z papierosa wpadł mu do oczu. Oleńka przestraszyła się, że go uraziła i zaraz wyleci z pałacu z hukiem, Dzieduszycki jednak wybuchnął śmiechem.

      – Ma panienka charakterek! No, no! Ale czy pomysł przemyślany? Mało to w mieście cukierni, gdzie serwują kawę?

      – Właśnie, panie hrabio. Cukierni. A ja chcę otworzyć lokal serwujący różne rodzaje kawy dla smakoszy o wyrobionym podniebieniu. Lewantyńską, czyli arabską. Jawajską ze Wschodnich Indii. Bądź portugalską z upraw w Południowej Ameryce. Parzoną z cukrem lub cynamonem z wanilią, doprawianą miodem lipowym bądź…

      – Dobrze już, dobrze. – Hrabia uniósł ręce w geście kapitulacji. – Pożyczę pani te pieniądze.

      Na moment zabrakło jej tchu, a łzy same napłynęły do oczu. Tak bardzo marzyła, żeby wyrwać się z nędzy! Zabrać matkę z tej sutereny, samodzielnie stanowić o własnym losie. Czyżby się jej udało?

      – Ma już panienka upatrzoną lokalizację?

      – Owszem. – Po raz pierwszy uśmiechnęła się bez przymusu. – Przy ulicy Hetmańskiej, obok placu Gołuchowskich.

      Pan hrabia aż zagwizdał, a w jego oczach dostrzegła szacunek.

      – To niedaleko Teatru Skarbkowskiego! Na Wałach Hetmańskich! Brawo!

      * * *

      Pół godziny później szła podduszona,