Zbigniew Zborowski

Spotkajmy się, zanim przyjdzie zima


Скачать книгу

konia, ruszając ostro, a Jan został na drodze i poczuł, że serce podchodzi mu do gardła. Gdyby nie ten poczciwy człowiek, najdalej za kwadrans nadziałby się prosto na żołdaków!

      Kiedy sanie zniknęły w lesie, Jan od razu wszedł w gąszcz. Natychmiast zapadł się niemal po pachy, ale brnął dalej prostopadle do szlaku. Dopiero po dłuższym czasie skręcił pod górę, pnąc się wyżej i wyżej, aż wreszcie drzewa przerzedziły się, a potem zupełnie zniknęły. Jeszcze kilkadziesiąt mozolnych kroków i teren wypłaszczył się, w twarz zawiał mu jakby cieplejszy wiatr, a jego oczom ukazała się rozległa dolina. Europa! Udało się! Uciekł z Syberii!

      Biegiem, niemal krzycząc z radości, wrócił do drogi. Był cały w śniegu i soplach, na ramionach pokryty warstewką lodu, którego skorupa pękała przy każdym poruszeniu. Nie zważał na to. Za górą wstawał już świt; Jan minął wartownię i właśnie wkroczył na swój kontynent. Szybkim, marszowym krokiem pędził teraz w dół, ku majaczącym w oddali, wynurzającym się z rozproszonego mroku drewnianym zabudowaniom Solikamska.

      I wtedy po raz drugi usłyszał dzwonki. Przed nim pędził pod górę kolejny zaprzęg. Tym razem natychmiast rozpoznał, że to sanie rządowe. Zaprzężone w trzy wypoczęte konie, na nich furman w kożuchu, za nim jacyś okryci skórami oficerowie. Młynarski spuścił wzrok, zszedł na bok i pocieszał się w myślach, że ewentualny pościg – o ile ktoś jeszcze go szuka – nie nadjeżdżałby przecież z naprzeciwka.

      – Prrrr! – zawołał donośnie furman i sanie zatrzymały się obok.

      – Ej, ty! – usłyszał władczy głos któregoś z pasażerów.

      Nie podnosząc wzroku, zdjął futrzaną czapkę, pokornie się skłonił i obrócił do mówiącego.

      – Słucham wielebnego pana?

      – Daleko jeszcze do wartowni?

      – Niedaleko – odparł, czując bezbrzeżną ulgę. Uff, wojskowi zatrzymali się jedynie po to, żeby go spytać o drogę. – Jest tam – machnął w nieokreślonym kierunku ręką – zaraz za szczytem wzgórza.

      – Aha – skwitował oficer i krzyknął na furmana:

      – Ruuuszaj!

      „To mój szczęśliwy dzień!” – zdążył pomyśleć Młynarski, gdy jego uszu dobiegł inny głos:

      – Stój! Zatrzymaj się!

      – A niby dlaczego? – spytał zaczepnie pierwszy.

      – Chciałbym się przyjrzeć temu Sybirakowi. Ja… skądś go znam.

      – No dobrze, byle szybko – zgodził się pierwszy i wrzasnął na Jana: – Unieś ten kudłaty łeb!

      Młynarski wyprostował się, po raz pierwszy patrząc na dwóch oficerów w saniach. Jednego z nich – noszącego urzędniczy mundur – rozpoznał natychmiast, choć ostatnio widział go dwa i pół roku temu.

      Tamten przypatrywał mu się dłuższą chwilę w napięciu, aż w końcu na twarz wypłynął mu radosny uśmiech.

      – Co za niespodzianka! – zakrzyknął wesoło Stanisław de Ville. – Oto i panicz Jan Młynarski we własnej osobie! Cóż panicz porabia w tych stronach?

      Areszt śledczy przy ulicy Rakowieckiej, Warszawa

      Teraz

      Miała dość. Chciało jej się wyć, drapać ściany, szarpać drzwi lub paść na kolana i błagać klawiszów, nazywanych tu gadami, żeby wypuścili ją choć na korytarz. Noc w zalatującej lizolem i stęchłym potem celi przejściowej ciągnęła jej się jak chyba żadna inna w życiu. Monika siedziała w sportowych butach, z których kazano jej usunąć sznurowadła, i w dżinsach bez paska. Miała wrażenie, że każdy krok, każdy ruch sprawią, że ubrania zsuną się z niej, narażając na jeszcze większe upokorzenie. Najgorszy jednak był brak zegarka. Czas był jej wrogiem, a kolejne godziny zmieniały się w wieczność.

      Jakoś by tu jednak wytrzymała do rana, i to pomimo że rozdzielono ją z Edytą, która trafiła ponoć do aresztu w Białołęce – gdyby nie inne zatrzymane. W kącie przycupnęła bezdomna, która znała tylko dwa stany emocjonalne: katatonii lub maksymalnego pobudzenia. Na przemian więc kiwała się monotonnie w przód i w tył albo biegała po celi, klnąc i złorzecząc klawiszom. Monika bała się, że ta szalona, sponiewierana przez życie kobieta w nieokreślonym, ale z pewnością już nie młodzieńczym wieku zrobi jej krzywdę, jeśli choć na chwilę zostanie spuszczona z oka. A zresztą jeśli nie zostanie – to też.

      Niepokoiły ją także dwie prostytutki wygarnięte z pigalaka na tyłach hotelu Marriott. Od bezdomnej różniły się tylko nowszymi i zdecydowanie śmielszymi ciuchami, poza tym wyglądały identycznie. Tych jednak nie opuszczał wesoły nastrój. Cały czas plotkowały, wymieniając uwagi na temat długości, sztywności i ogólnej sprawności swoich klientów (lub jej braku). Nie stroniły też od roztrząsania niezwykłych erotycznych upodobań i oczekiwań tych panów oraz sprytnych metod, jakimi unikały ich spełnienia. Dużo śmiechu zapewniały im też opowieści, jak to swoich kochanków zrobiły w konia, okradły lub naraziły na zdemaskowanie przez małżonkę. Może te historyjki byłyby nawet intrygujące dla trzydziestosześcioletniej, było nie było, dziennikarki magazynu poradniczego, specjalizującej się w tematyce moda – psychologia – kulinaria – majsterkowanie, gdyby nie duże zagęszczenie nazbyt pikantnych szczegółów, podanych w zawiesistym sosie niewyszukanych wulgaryzmów.

      Najbardziej niepokojącą postacią pośród tej menażerii była jednak piąta współlokatorka – ubrana wprawdzie w zdecydowanie damskie fatałaszki, ale jednak niepokojąco przypominająca faceta. Zwłaszcza nad ranem, kiedy w miarę gładką jeszcze wieczorem buzię obsypał gęsty i twardy czarny zarost.

      Kiedy po eonach czasu spędzonych w napięciu, jakby dosłownie siedziała na szpilkach, strażnik wreszcie wywołał ją na przesłuchanie, Monika niemal rzuciła mu się z wdzięcznością na szyję. Posłannik wolności powiódł ją równie szarymi jak jego mundur korytarzami przez kolejno otwierane kraty do pokoju, w którym została przykuta kajdankami do koślawego krzesła.

      Siedząc tam samotnie i czekając nie wiadomo na co, Monika czuła się jak Neo, który odkrywa prawdziwą naturę Matrixa. Co ja tu robię? Czy to jakaś koszmarna pomyłka? O co właściwie jestem podejrzana? – te trzy pytania jak rozpędzona karuzela wirowały jej w głowie.

      Wreszcie drzwi się otworzyły i do pokoju weszli kobieta i mężczyzna. Ona była mniej więcej w wieku Moniki, ubrana schludnie, ale bez polotu; włosy miała związane w kok. On, nieco od nich obu starszy, wysoki, nosił powycierane dżinsy i dresową bluzę z napisem „Jamaica”. Daleko od elegancji, ale jakoś dobrze się to zgrywało z wydatną szczęką porośniętą dwudniowym zarostem, szeroką klatą i łysiną à la Jason Statham.

      – Prokurator Anna Musiał – przedstawiła się szara myszka – i mój kolega, komisarz Igor Nowak.

      Policjant skinął Monice głową, a nawet pokrzepiająco (a może szyderczo?) się uśmiechnął.

      – Czy te kajdanki są naprawdę niezbędne? – spytała Monika.

      – Tak – odparła Anna Mycha.

      – Nie – stwierdził Jamaica Nowak.

      Oboje przelotnie zerknęli na siebie i… wszystko zostało tak, jak było. Od razu widać, kto rządził w tym tandemie. Po prostu women power, cholera.

      Tymczasem Mycha wyrecytowała formułkę o tym, że zeznania będą rejestrowane, po czym upewniła się, że rozmawia z Moniką Wilczyńską z domu Niepomną, lat trzydzieści sześć, zamężną, zamieszkałą itepe. Potem jeszcze raz przedstawiła siebie i swojego karaibskiego (tylko