Zbigniew Zborowski

Spotkajmy się, zanim przyjdzie zima


Скачать книгу

ramionami wstrząsnął bezgłośny płacz. Powstrzymał jednak łzy i z trudem się wyprostował.

      – Muszę. Jestem to winny…

      – Komu? Polski i tak nie ma! To mrzonka! Śmiechu warta efemeryda.

      Poczuła, jak ogarnia ją niepohamowana furia. Miała ochotę złapać go za bary i mocno potrząsnąć.

      – Wiem… – odpowiedział bezgłośnie, jakby zaskoczony, że z jego ust wyszło bluźnierstwo. – Ale jestem to winny chłopakom.

      Stała przez chwilę, patrząc na niego z wściekłością. Milczała. Oddech powoli się uspokajał, a w nogach – po raz pierwszy tego wieczora – poczuła zmęczenie i słabość.

      – To jedź – warknęła. – Skoro to dla ciebie najważniejsze…

      – Odprowadzisz mnie do stajni? – W jego głosie brzmiała prośba.

      – Nie zostaniesz do rana? Zmęczony jesteś.

      – Nie. Już i tak zbyt wielu ludzi mnie tu widziało. Ktoś doniesie, będziecie mieli kłopoty. Nie, muszę ruszać.

      Nagle rozdzieleni, nagle onieśmieleni i zawstydzeni sobą, poszli do stajni. Pan Henryk niedawno ją odnowił. Klepisko kazał przesypać świeżą ziemią, na której ułożył grube dębowe deski. Zrobił też odpływy, którymi gnojówka spływała do specjalnych beczek. I nowe schody na strych, gdzie składowano siano, zamiast starej, chwiejnej drabiny.

      Zatrzymali się przy wychudzonej klaczy panicza Młynarskiego. W milczeniu, wciąż daleko od siebie, zaczęli ją kulbaczyć. Janek akurat dociskał popręg, kiedy w Oleńce coś pękło i dotknęła palcami jego sękatej, opalonej na brąz dłoni. Mieliby się tak rozstać? Bez słowa?

      Młynarski podniósł głowę i po raz pierwszy, odkąd zaczęli rozmawiać na środku parkietu, popatrzył jej w oczy. Nie zobaczyła już w jego źrenicach ani łez, ani poprzedniej hardości. Znów miała przed sobą swojego chłopca o jasnym, nieco naiwnym, ale wesołym spojrzeniu. Nie wojownika i nie złamanego porażką mazgaja. Janka. Jej Janka. Jak to możliwe, że prawie o nim zapomniała przez te pół roku?

      Nie zastanawiając się, co robi, objęła go za szyję i przyciągnęła. Ich usta złączyły się, oddechy splątały w nagłej eksplozji gorąca. Po sekundzie zaskoczenia, a może wahania, Janek mocno zagarnął ją do siebie, niemal miażdżąc jej usta pocałunkiem. O dziwo było to przyjemne. Nawet bardzo! Niczym jakaś lubieżna flama czy ognista Cyganka wpiła się w jego wargi, a potem wysunęła język. Jejku, skąd jej się to wzięło?! Zawstydziła się na moment, ale wtedy wyczuła na swoim biodrze dziwną i bardzo intrygującą twardość. Czy to jest… właśnie to? Zadrżała z podniecenia, bo nagle przyszła jej do głowy zupełnie szalona myśl, żeby nie poprzestać na pocałunku. A kiedy tylko to pomyślała, poczuła, jak silne ramiona Janka podrywają ją z ziemi, unoszą, płyną ku schodom, ciągle jeszcze pachnącym sosnową żywicą. Wciąż obejmowała go za kark, nadal nie odrywała swoich ust od jego. Wargi parzyły ją ogniem, puchły, pulsowały, a ona chciała więcej.

      Niemal nie zauważyła, jak znaleźli się na strychu i Janek złożył ją z namaszczeniem na beli siana. Drobne łodyżki zakłuły ją w skórę, kiedy gorączkowymi ruchami pozbyli się ubrań i nadzy z powrotem opadli w pachnące słońcem, latem i płodnością siano. Na piersiach poczuła jego szorstkie dłonie, zarostem podrapał jej dekolt. Całował ją już nie tylko w usta. Miękkie wargi błądziły wszędzie – po szyi, piersiach, ramionach, nawet brzuchu – wzniecając w jej ciele iskry, ogniki i zbiegające się w dziesiątki wirów prądy gorąca i zimna. Znów zakręciło się jej w głowie. Jak wtedy na parkiecie, pod patrzącymi na nich gwiazdami. No właśnie, gwiazdy…

      Janek znieruchomiał, patrząc na nią wyczekująco – dwoje jasnych, błyszczących niczym w gorączce oczu. Pytał ją? O co? Zrozumienie przyszło w nagłym paroksyzmie, jaki wygiął w łuk jej ciało. Omal nie objęła udami jego bioder, biorąc go w posiadanie niczym mityczna Gaja lub Afrodyta – pożeraczka męskich serc. Omal… Nie zrobiła tego jednak. Krótka chwila jego wahania sprawiła, że w ostatniej chwili przypomniała sobie, kim jest. Nie uchodzi dziedziczce na Głubczycach, najstarszej pannie z rodu Zaporewiczów, robić tego, no właśnie – gdzie? Na jakimś sianie? W stajni? W pośpiechu? Resztką sił zmusiła się więc, by lekko pokręcić głową. Może Janek nie posłucha? Chyba trochę na to liczyła. Czy weźmie ją, no, może nie siłą – to byłaby już przesada – ale z większym zdecydowaniem? On jednak, dobrze ułożony panicz, wycofał się z tragicznie zawiedzioną miną. Ciężko opadł obok niej, a ona – trochę zwycięska, a trochę rozczarowana – zaczęła przesiewać jego jasne włosy między swoimi palcami.

      * * *

      Pół godziny później, a może minutę lub całą wieczność, Oleńka wsparła się na łokciu. Z trzepoczącym w uniesieniu sercem, ale i odbierającą dech rozpaczą patrzyła, jak Jan wciąga ciasne bryczesy. Jego szeroka pierś wciąż była naga. Pod skórą grały mięśnie, ciało nadal lśniło potem.

      – A więc jedziesz.

      Spojrzał na nią bez słowa tymi piekielnie niebieskimi oczami. Potem wciągnął byle jak koszulę i nie zawracając sobie głowy zawijaniem onuc i wciskaniem długich kawaleryjskich butów, zbiegł boso na dół. Wrócił po chwili, niosąc szablę w pochwie i… Co to właściwie było? Złota moneta? Pięć rubli?

      – Nie zamierzasz mi chyba płacić jak ladacznicy? – zażartowała głosem podszytym niepokojem.

      Uśmiechnął się. Położył pieniądz na poprzecznej belce, płynnym ruchem dobył szabli, wziął zamach. Świst, uderzenie i brzęk zlały się w jedno. Panicz Młynarski podniósł nadciętą monetę i – naciskając oraz kręcąc – przełamał ją wreszcie na dwie części.

      Jedną z nich podał Oleńce, drugą schował w kieszeni bryczesów.

      – Jesteśmy teraz jak dwie połówki jednej monety – powiedział. – Rozjeżdżamy się, może nawet na długo. Ale rozdzieleni, zawsze będziemy się szukać po świecie. I prędzej czy później odnajdziemy. Siebie samych i naszą miłość.

      Nieufnie obróciła w palcach wyszczerbiony kawałek złota. Chciała odpowiedzieć, że ładna gadka, jak z Dziadów albo i Konrada Wallenroda, ale tak bardziej konkretnie, to co u licha teraz z nimi będzie? Nie powiedziała jednak tego na głos. Wpatrując się wciąż w okaleczone pięć rubli, spytała:

      – Skąd to masz?

      – Zdobyczne – to słowo zawibrowało w jego ustach nutką dumy – z Żyrzyna.

      Okolice placu Trzech Krzyży, Warszawa

      Redakcja miesięcznika „Kobieta taka jak ty”

      Teraz

      – To jak, powiesz wreszcie, jak było u tego hipnotyzera? – Edyta jedną ręką trzymała tacę z miską sałatki, a drugą ujęła się pod bok. – Od tygodnia milczysz jak księgowa spytana o wypłatę premii. Albo facet, który dostał wszystko na pierwszej randce… – dodała ciszej i jakby ze smutkiem.

      Owiewała je dusząca woń krojonego pora, smażonych frytek, przypalonego mięsa i odświeżacza powietrza w spreju.

      – No, dawaj, dziewczyno! – ponaglała Edyta. – Co ci powiedział o twojej przeszłości?

      Monika uciekła wzrokiem, udając, że szuka wolnych miejsc w dość zatłoczonej w porze lunchu redakcyjnej stołówce. Kilka osób przy gęsto obsadzonych stolikach szybko odwróciło wzrok, parę innych zapraszająco machnęło widelcami. Wśród jedzących panował gwar, słychać było brzęk sztućców, irytujące skrobanie o talerze i krótkie, jakby nieśmiałe syknięcia otwieranych puszek coli lub napojów energetycznych.