Zbigniew Zborowski

Spotkajmy się, zanim przyjdzie zima


Скачать книгу

ogród francuski ku rzędowi platanów. Za plecami zostawili swój dom. Milczący, nieruchomy, jakby oniemiały ze zgrozy.

      Po chwili ostrym skrętem wydostali się na główną drogę. Kleofas strzelił z bata i konie poszły niemal galopem. Sanie skakały, trzeszczały i zarzucały na zamarzniętych koleinach. W kredensie dzwoniły szybki, w pakach dygotała saska porcelana, delikatna jak poranne letnie mgły.

      Pędem minęli mostek, zostawiając za sobą stodoły, obory, chlewy, a także gorzelnię i Mojżeszową karczmę. A przede wszystkim rozległe, pokryte świeżym śniegiem pola, na których latem wzejdą rzepak, pszenica i żyto. Ale już nie dla nich. Na chwałę cara, imperium i jakiegoś nowego dziedzica zasłużonego w tłumieniu powstania.

      Jechali dalej. Przez lasek, wokół wzgórza, obok jaru utworzonego przez stare, wyschnięte już koryto rzeki. I znowu mijali pola, ale już nie gołubickie, lecz młynarskie.

      Widok sąsiedniego dworu ich poraził. Dom stał, zabudowania gospodarcze także. Nowym elementem w dobrze im znanym krajobrazie była jedynie szubienica ustawiona na środku dziedzińca. A na niej wisiał pan Samuel. Jego długa broda unosiła się w lekkim powiewie wiatru, który bujał masywnym ciałem i utrudniał robotę krukom, dobierającym się właśnie do oczu trupa.

      – Boże… Toż to Tartar. Pochłania nas piekło! – jęknął Henryk.

      Oleńka z największym trudem oderwała wzrok od makabrycznej sceny. Spalał ją taki gniew, że nie była w stanie nawet litować się nad sobą, żałować dworu, współczuć Młynarskim ani drżeć o Janka.

      – Nie martw się, papo. Jak będzie trzeba, to i Belzebuba zmuszę, żeby podawał nam do kolacji. A potem zaczekam, aż diabli porwą tego de Ville’a. I wtedy jeszcze raz sobie z nim zatańczę!

      Gubernia tobolska, Syberia, Imperium Rosyjskie

      Styczeń 1866 roku

      Przez ostatnie dni mróz na dworze nie spadał nigdy poniżej dwudziestu stopni, nocami przekraczał natomiast zawsze minus trzydzieści, a i do czterdziestki chętnie się zbliżał. Wczoraj przyszło co prawda ocieplenie, ale za to powiała purga – lodowaty wicher niosący ostre jak szkło kryształki zmrożonego śniegu. Choć więc od uderzeń wiatru trzęsły się ściany i trzeszczał dach, w kantorku, w którym pracował Jan Młynarski, panowało rozkoszne ciepło. Od świtu paliła się w nim żelazna koza z długą, rozgrzaną do czerwoności rurą znikającą w ścianie z drewnianych bali. Na niej buchał, perkotał i syczał parą niczym lokomobila złocisty samowar. Herbaty, nawet dla takich jak on, katorżnych, było skolko ugodno. Cukru za to brakowało, ale czaj wspaniale smakował ze słodkim, leśnym miodem. Albo z wódką z nieodległej przecież gorzelni, choć tej Janek wolał się wystrzegać. I nawet nie dlatego, że widok pijanych od rana do nocy sybiraków napawał go niesmakiem. Miał wielki plan. Czekał już tylko, aż odejdzie purga, a mróz zelżeje do kilkunastu stopni.

      Tymczasem ze zdwojoną pilnością rachował słupki kosztów i zysków tartaku, w którym przydzielono go do pracy. Dzierżawca, pan Suwiołow, nie mógł się mu nadziwić. Roboty było teraz mało, bo najpierw mróz, a potem purga sprawiły, że drwali, nawet tych katorżnych, a więc w większości Polaków, nikt nie miał sumienia – czy może raczej rozsądku – wyganiać do lasu. Pnie syberyjskich świerków, modrzewi i brzóz tak stwardniały, że topory odbijały się od nich jak od żelaznych kolumn.

      Za to o odmrożenia było bardzo łatwo. Wystarczyło się spocić, a potem trochę za długo zmarudzić z odpoczynkiem. Nagle mokra koszula na ciele zmieniała się w lód, a skóra robiła się biała. I już. Albo zadyszka. Jeśli oddychało się ustami, nie nosem, prędko przyplątywało się zapalenie płuc. Koniec zawsze był ten sam – choć bywało, że przychodził od razu. Nie dalej jak tydzień temu rówieśnik Jana, Konrad, odszedł nieco dalej w tajgę od grupy drwali i rozgrzewającego ich ogniska z gałęzi. Szukał pod śniegiem zmrożonych jagód dzikiej porzeczki lub chociaż czeremszy albo saranki. Czegokolwiek, co powstrzymałoby atakujący dziąsła szkorbut. Że nie wrócił, zauważono mniej więcej po pół godzinie. Poszli więc go szukać. I znaleźli. Tak samo sztywnego i zamarzniętego jak pień cedru, o który się oparł.

      Dawny panicz, a obecnie prosty katorżnik Młynarski miał więc wielkie szczęście, że trafił do księgowości w tartaku. Zadecydował o tym łut szczęścia, kiedy przywieziono go tutaj z grupą innych zakutych w kajdany skazańców. Suwiołow obejrzał wszystkim dłonie, po czym przypatrując się Jankowi, zawyrokował:

      – Ty masz najbardziej pańskie ręce ze wszystkich! Nienawykłe do ciężkiej pracy. Rachować pewnie umiesz, a?

      Potwierdził. Przecież jeszcze niedawno, kiedy był podrostkiem, w każdą zimę ojciec wywoził go do Wilna, oddając w ręce guwernantek i nauczycieli, którzy wbijali mu do głowy łacińską gramatykę i matematykę. Coś tam liznął nawet z nauk tego angielskiego fizyka, Newtona. Ale nie pamiętał dokładnie, właściwie tylko to, że kiedyś w łeb palnęło go jabłko. No, nieważne. Grunt, że sumować i mnożyć potrafił, a do takich rachunków sprowadzała się księgowość tartaku. Suwiołow wziął go więc do kantorka. I Jan liczył teraz, a potem zapisywał gęsim piórem maczanym w inkauście, ile bel drzewa weszło, a ile kubików desek wyjechało. Ile kasa wydała, a ile do niej wpłynęło.

      Małe okienne szybki zadygotały w kolejnym podmuchu wiatru. Omal nie zgasła łojówka stojąca na biurku! Po półtora roku na katordze Jan wiedział jednak, że jutro, najdalej pojutrze purga odpuści i zrobi się ładna, bezwietrzna pogoda. A wtedy dokona tego, co sobie tak dokładnie zaplanował. I do czego przygotowywał się przez całą jesień i połowę zimy…

      A tymczasem myśli uciekły mu do wspomnień. Noc żniw w Głubczycach i to, co się wtedy stało pomiędzy nim a Oleńką… Trochę żałował, że nie wydarzyło się więcej. Że w ogóle pytał ją o zgodę, że nie dał się ponieść fali pożądania. Lecz z drugiej strony może to i lepiej. To, co najlepsze, jeszcze wciąż przed nimi. A na razie musiał mu wystarczyć obraz jej wygiętego ciała, nabrzmiałych pocałunkami ust, jej oczu dzikich i rozpalonych jak ślepia rysicy. Teraz, zakopany w śniegach, otoczony niezmierzoną tajgą, wprost nie mógł uwierzyć, że to nie była bajka.

      Kto wie, może by nawet zwątpił w siłę swojej pamięci, gdyby nie połówka pięciorublowej monety, którą miał wciąż ze sobą. Nie odebrali mu jej Kozacy, na których nadział się dwa dni po tamtej niezapomnianej nocy, kiedy wracał do swojego oddziału. Żołdacy najpierw wypłazowali go szablami, potem rozgrabili sakwy, rzucili kości o konia i rząd, zabrali starą szablę po dziadku, który służył jeszcze pod Napoleonem. Potem odarli go z ubrań do naga i wszystkie ciuchy dokładnie przepatrzyli. Od razu znaleźli skryte pod podszewką kubraka złote trzy- i pięciorublówki, które miał jeszcze z Żyrzyna. Zaszytej w kołnierzu koszuli połówki monety jednak nie zmacali. W końcu oddali mu więc rzeczy, pozwolili się ubrać i na arkanie powlekli do najbliższego posterunku.

      Biegnąc za koniem ze związanymi z przodu rękami, Janek marzył tylko o tym, żeby go dobito i oszczędzono mu upokorzeń i nieludzkiego wysiłku. Nie wiedział jeszcze wtedy, jak mało brakowało, żeby jego życzenie się spełniło. Gdyby schwytano go ledwie pięćdziesiąt wiorst wcześniej, na dawnej ziemi wileńskiej podległej teraz gubernatorowi Murawjowowi, od razu założono by mu stryczek. Takie były rozkazy carskiego namiestnika, nazywanego powszechnie Wieszatielem.

      On jednak zdążył dotrzeć już na Polesie, a tu panowały nieco łagodniejsze zwyczaje. Po krótkim śledztwie wysłano go etapami do Moskwy. Na ręce i nogi włożono stalowe pręty, nazywane przez Rosjan kajdanami, i trzykonną kibitką powieziono na wschód. Jan myślał, że będzie to długa podróż. Nie docenił sprawności carskiego systemu pocztowego! Jechali niemal cwałem od stacji do stacji. Kilka godzin zapierającego dech w piersi galopu i już wyprzęgano spienione konie, zmieniając je na nowe. Nawet nie musiał