Henryk Sienkiewicz

Ogniem i mieczem


Скачать книгу

Chciałbym naprzód wiedzieć, jeżeli ze szlachcicem mam sprawę, bo chociaż o tym nie wątpię, jednakże bezimiennych podzięków[48] przyjmować mi się nie godzi.

      — Widzę w waszmości prawdziwie kawalerską fantazję — i słusznie mówisz. Powinienem był zacząć od nazwiska mój dyskurs i moją podziękę. Jestem Zenobi Abdank, herbu Abdank z krzyżykiem, szlachcic z województwa kijowskiego, osiadły i pułkownik kozackiej chorągwi księcia Dominika Zasławskiego[49].

      — A ja Jan Skrzetuski[50], namiestnik chorągwi pancernej J. O. księcia[51] Jeremiego Wiśniowieckiego[52].

      — Pod sławnym wojownikiem waść służysz. Przyjmże teraz moją wdzięczność i rękę.

      Namiestnik nie wahał się dłużej. Towarzysze pancerni[53] z góry wprawdzie patrzyli na żołnierzy spod innych chorągwi, ale pan Skrzetuski był na stepie, na Dzikich Polach, gdzie takie rzeczy mniej szły pod uwagę. Zresztą miał do czynienia z pułkownikiem, o czym zaraz naocznie się przekonał, bo gdy jego żołnierze przynieśli panu Abdankowi pas i szablę, i krótki buzdygan[54], z których go rozpasano dla cucenia, podali mu zarazem i krótką buławę[55] o osadzie z kości, o głowie ze ślinowatego rogu, jakich zażywali[56] zwykle pułkownicy kozaccy. Przy tym ubiór imci Zenobiego Abdanka był dostatni, a mowa kształtna znamionowała umysł bystry i otarcie się w świecie.

      Więc pan Skrzetuski zaprosił go do kompanii. Zapach pieczonych mięs jął właśnie rozchodzić się od stosu, łechcąc nozdrza i podniebienie. Pachoł wydobył je z żaru i podał na latercynowej misie. Poczęli jeść, a gdy przyniesiono spory worek mołdawskiego wina uszyty z koźlej skóry, wnet zawiązała się żywa rozmowa.

      — Oby nam się szczęśliwie do domu wróciło! — rzekł pan Skrzetuski.

      — To waszmość wracasz? skądże, proszę? — spytał Abdank.

      — Z daleka, bo z Krymu.

      — A cóżeś waszmość tam robił? z wykupnym jeździłeś?

      — Nie, mości pułkowniku; jeździłem do samego chana[57].

      Abdank nastawił ciekawie ucha.

      — Ano to, proszę, w piękną waść wszedłeś komitywę! I z czymże do chana jeździłeś?

      — Z listem J. O. księcia Jeremiego[58].

      — To waść posłował! O cóż jegomość książę do chana pisał?

      Namiestnik popatrzył bystro na towarzysza.

      — Mości pułkowniku — rzekł — zaglądałeś w oczy łotrzykom, którzy cię na arkan ujęli — to twoja sprawa, ale co książę do chana pisał, to ani twoja, ani moja, jeno ich obydwóch.

      — Dziwiłem się przed chwilą — odparł chytrze Abdank — że jegomość książę tak młodego człowieka posłem sobie do chana obrał, ale po waścinej odpowiedzi już się nie dziwię, bo widzę, żeś młody laty[59], ale stary eksperiencją[60] i rozumem.

      Namiestnik połknął gładko pochlebne słówko, pokręcił tylko młodego wąsa i pytał:

      — A powiedzże mi waszmość, co porabiasz nad Omelniczkiem i jakeś się tu wziął sam jeden?

      — Nie jestem sam jeden, jenom ludzi zostawił po drodze, a jadę do Kudaku[61], do pana Grodzickiego, któren tam jest przełożonym nad prezydium[62] i do którego jegomość hetman wielki[63] wysłał mnie z listami.

      — A czemu waść nie bajdakiem[64], wodą?

      — Taki był ordynans[65], od którego odstąpić mi się nie godzi.

      — To dziw, że jegomość hetman taki wydał ordynans, gdyż właśnie na stepie w tak ciężkie popadłeś terminy[66], których wodą jadąc, pewno byłbyś uniknął.

      — Mosanie, stepy teraz spokojne; znam ja się z nimi nie od dziś, a to, co mnie spotkało, to jest złość ludzka i invidia[67].

      — I któż to na jegomości tak nastaje?

      — Długo by gadać. Sąsiad to zły, mości namiestniku, który substancję[68] mi zniszczył, z włości mnie ruguje, syna mi zbił — i ot — widziałeś waść, tu jeszcze na szyję moją nastawał.

      — A to waść nie nosisz szabli przy boku?

      W potężnej twarzy Abdanka zabłysła nienawiść, oczy zaświeciły mu posępnie i odrzekł z wolna a dobitnie:

      — Noszę, i tak mi dopomóż Bóg, jako innych rekursów[69] przeciw wrogom moim szukać już nie będę.

      Porucznik chciał coś mówić, gdy nagle na stepie rozległ się tętent koni, a raczej pośpieszne chlupotanie końskich nóg po rozmiękłej trawie. Wnet też i czeladnik namiestnika, trzymający straż, nadbiegł z wieścią, że jakowiś ludzie się zbliżają.

      — To pewnie moi — rzekł Abdank — którzy zaraz za Taśminą[70] zostali. Jam też, nie spodziewając się zdrady, tu na nich czekać obiecał.

      Jakoż po chwili gromada jeźdźców otoczyła półokręgiem wzgórze. Przy blasku ognia ukazały się głowy końskie z otwartymi chrapami, prychające ze zmęczenia, a nad nimi pochylone twarze jeźdźców, którzy przysłaniając rękoma od blasku oczy patrzyli bystro w światło.

      — Hej, ludzie! kto wy? — spytał Abdank.

      — Raby[71] boże! — odpowiedziały głosy z ciemności.

      — Tak, to moi mołojce[72] — powtórzył Abdank zwracając się do namiestnika. — Bywajcie! bywajcie!

      Niektórzy zeszli z koni i zbliżyli się do ognia.

      — A my śpieszyli, śpieszyli, bat’ku[73]. Szczo z toboju[74]?

      — Zasadzka była. Chwedko, zdrajca, wiedział o miejscu i tu już czekał z innymi. Musiał podążyć dobrze przede mną. Na arkan mnie ujęli!

      — Spasi Bih! spasi Bih[75]! A to co za Laszek[76] koło ciebie?

      Tak mówiąc spoglądali groźnie na pana Skrzetuskiego i jego towarzyszów[77].

      — To druhy dobre — rzekł Abdank. — Sława Bogu, całym i żyw[78]. Zaraz będziemy