gwałtownie z krzesła.
– Zatyczka! – wołał. – Miłosierdzie boże! Zatyczka!… bo się rozlutuje.
Kaśka pobiegła do kuchni i przyniosła za chwilę żądany przedmiot. Tymczasem Julia przeczytała list i położyła koło filiżanki. Z niewzruszonym spokojem piła dalej zimną już prawie herbatę, patrząc w przestrzeń mętnymi oczyma.
– Ty! – rzekł Budowski za chwilę do Kaśki – Ubierz się, bo odprowadzisz panią – dodał, odzyskując na chwilę silniejszy, grubszy głos.
Do żony nie powiedział ani słowa, ale ona wiedziała, że może pójść do matki. Nie śpiesząc się, wstała powoli, jak osoba wybierająca się na spacer i weszła do sypialni. Przedtem jednak wzięła ze stołu list matki, a znalazłszy się w pokoju sypialnym, schowała go z pośpiechem w małe pudełko od pigułek, które włożyła do komody pomiędzy bieliznę, a potem zaczęła się ubierać. Niewiele dbała o swą powierzchowność, wyjmowała bowiem suknie po ciemku i wkładała je na siebie. Za chwilę była gotową. Bez rękawiczek, w pantoflach, nieuczesana, w długiej, ciemnej rotundzie przesunęła się szybko przez jadalnię, nie spoglądając nawet na męża zatopionego znów w księgach rachunkowych.
– A wracaj prędko! – zawołał starzec. – Jeżeli już umarła, to nie masz tam już co robić. – Pozamykaj tylko wszystko i zabierz klucze ze sobą.
Gdy obie kobiety wydostały się na ulicę, odetchnęły swobodniej. Wpół do dziesiątej zadzwoniło nad miastem. Był to piątek, dlatego ciszej i przestronniej było na chodnikach. Oświecony wagon tramwajowy przesuwał się z brzękiem dzwonka, przedstawiając puste wnętrze, w którym drzemał jasno ubrany konduktor.
Puste dorożki wracały od kolei, turkocząc hałaśliwie po nierównym bruku. W oknach domów płonęły mdłe światła przyćmione fałdami firanek, gdzieniegdzie tylko płonęły blaskiem szabasowej iluminacji.
Julia zaczęła szybko biec ku miastu. Ruchem ręki kazała Kaśce iść tuż obok siebie. Nie mówiła nic, oddychała ciężko, widocznie się śpieszyła…
Mijając latarnie, Kaśka kilkakrotnie spojrzała na twarz swej pani i mimo woli zdziwiła się, widząc ją tak zmienioną, drżącą, z brwiami ściągniętymi i wzrokiem w głąb ulicy wytężonym. Zapewne matka musiała być bardzo chora, a biedna pani jest niespokojna. Kaśkę ogarnęło wielkie rozrzewnienie. Mój Boże! Ona miała także matkę i kochała ją bardzo!
Matula chorowała i Kaśka nieraz biegła z fabryki niespokojna, drżąca na wieść o pogorszeniu się choroby matki. A ten smutny wieczór, gdy zastała już trupa na pościeli! Miły Boże! Jakże wtedy bolało ją serce! Jak gorzko płakała na ten widok swej zimnej, martwej matuli!
Gdyby też ta dobra pani miała zastać także tylko trupa! To byłoby okropne.
Nagle Julia przecina ulicę w poprzek.
Koło kościoła stoi zamknięta dorożka, a przy niej chodzi jakiś mężczyzna wysoki, o zgrabnej postaci. Zapalony papieros oświetla chwilami niebrzydką jego twarz ginącą w cieniu jak fantastyczne zjawisko. Fiakier drzemie na koźle, wyczekując z filozoficzną obojętnością, kiedy mu każą ruszyć. Siwy, chudy koń z pokurczonymi kolanami spuścił głowę z zupełnym poddaniem się losowi. Cały ten ekwipaż, zamknięty, czarny, brzydki, ma podobieństwo do ubogiego karawanu, stojącego przed drzwiami kościoła.
Julia podchodzi szybko do mężczyzny czekającego przy drzwiczkach powozu. On podaje jej rękę, rzuca papierosa i przygniata go nogą. Julia opiera się chwilę o zewnętrzną ścianę dorożki, zmęczona tym szybkim chodem i odurzona świeżym powietrzem.
– Czekam już pół godziny – mówi mężczyzna z lekką wymówką w głosie.
– Nie mogłam prędzej… wiesz, jak mi trudno – tłumaczy się kobieta, oddychając ciężko.
Nagle przypomina sobie Kaśkę, która stoi w cieniu i patrzy na swą panią oświetloną żółtym płomieniem płynącym z dorożkarskiej latarni. Trzeba było coś zrobić z tą dziewczyną; woła ją więc i szybko, urywanym głosem, daje Kaśce następującą instrukcję:
– Nie wracaj zaraz do domu. Za pół godziny możesz wejść do kuchni, a gdy pan zapyta się, czy mnie odprowadziłaś, powiedz, że na ulicę Berlińską. Potem… kładź się spać, ale zostaw drzwi wchodowe[14] otwarte. Odsuniesz rygle, gdy pan zaśnie. Czy mnie zrozumiałaś?
Kaśka milczy, widząc, że wpada bezwiednie w coraz gorszy labirynt kłamstw ciągnących się za sobą jak paciorki na sznurku. Julia wsiada do dorożki, a za nią ów mężczyzna, co czekał na nią od „pół godziny”. Julia wychyla się jeszcze.
– Zrób wszystko, jak cię proszę – dodaje, głaszcząc policzki dziewczyny, uśmiechającej się mimowolnie pod tą pieszczotą.
Woźnica rusza z miejsca, zbudzony głosem Julii, która zawołała:
– Jedź za rogatkę Zamarstynowską.
Dorożka oddalała się wolno, kołysząc swe czarne pudło i utykając co chwila na wystających kamieniach. Kaśka kieruje się ku domowi z głową odurzoną, z sercem dziwnie ściśniętym. Pani kazała jechać za rogatkę, a matka pani widocznie mieszka na Berlińskiej, bo tak pani przykazała mówić. Po cóż pani pojechała zamkniętym fiakrem z tym panem, który się gniewa, że czeka zbyt długo?… Pani mówi do niego „ty” i ma twarz tak rozjaśnioną i szczęśliwą, gdy dotyka się jego ręki… Nie jest to przecież brat pani, bo przyszedłby wprost do domu, a nie czekałby po nocy i nie uwoził pani za rogatkę.
– A więc to jest jej… kochanek! – mówi Kaśka do siebie pod nosem. I mimo chłodu nocy, gorący war przebiega członki dziewczyny.
Pojechali sami, we dwoje, w tym zamkniętym, jak piwnica ciemnym powozie!… Pojechali daleko!…
Z dziwnym uporem powraca ciągle myślą do tego fiakra, kołyszącego się wśród ciemnych ulic przedmieścia. I ona to pomogła do tej schadzki, przyprowadziła panią aż do drzwiczek powozu… To źle, bardzo źle. To grzech ciężki, skoro kobieta zamężna ma kochanka… Część winy spada na nią… Czuje to dobrze, i smutna, zgnębiona idzie ulicą, ciągle potrącana i popychana przez przechodniów.
A matka pani?
Mój Boże! Biedna chora staruszka!
I Kaśce zdaje się, że w turkocie kół niknącego fiakra słyszy jęk sparaliżowanej kobiety, bezsenną dręczonej nocą. Gdyby wiedziała, gdzie mieszka, poszłaby zobaczyć, czy się na co nie przyda. Wie tylko, że to na ulicy Berlińskiej.
I powoli staje przed bramą kamienicy. Tu namyśla się chwilę. Pani kazała powrócić dopiero za pół godziny. Poczeka więc przed bramą, a potem wsunie się cichutko do kuchni, aby uniknąć pytań ze strony pana. Kto wie… może jej się uda. Staje więc przed bramą, opierając się o ścianę framugi w głąb kamienicy wsuniętej.
Z przeciwnego kąta podniósł się ktoś i przysunął do Kaśki. Przy świetle latarni o kilka kroków płonącej dziewczyna poznała Jana. Gorący rumieniec oblał jej policzki. Co sobie pomyśli o niej, widząc ją stojącą wieczorem przed bramą? Jakież świadectwo daje sama o sobie, próżnując zaraz pierwszego wieczoru po objęciu nowego obowiązku? I czuje w tej chwili głęboki żal do pani narażającej ją na utratę dobrej opinii w oczach Jana. Jan pomyśli sobie, że to „latawiec” i będzie miał słuszność zupełną. Tłumaczyć się i uniewinniać nie może – zdradziłaby zaufanie pani i naraziłaby ją na przykrość wielką. Musi więc milczeć i znosić dwuznaczny uśmieszek, z jakim Jan zbliżył się do niej.
– Panna Kasia tak w samotnika?… A może czeka na… „do pary”? – zapytuje, poprawiając z pewną kokieterią swą wytartą kurtkę. Zdjął już fartuch, a w świetle latarni połyskuje jego twarz wymyta i czupryna wypomadowana.