Gabriela Zapolska

Kaśka Kariatyda


Скачать книгу

dość rezolutny.

      Kaśka wybuchła mimo woli głośnym śmiechem.

      – Ja? A to po jaką biedę?

      I śmieje się ciągle, pomimo zmartwienia. Ona zakochana! W kim? Musiałaby poznać przedtem dobrze takiego człowieka, zanim wlazłby jej w głowę. Zresztą nie miała czasu, od dziecka bowiem pracowała ciężko, a po śmierci matki doglądała dwóch małych siostrzyczek. Na „kochanie” trzeba dużo wolnego czasu, choćby wolnej niedzieli, a w pracy nie myśli się o głupstwach.

      Jan nie wierzy i dziwnie kręci głową. Jak to? Więc ta duża dziewczyna nie miała jeszcze kochanka? Nie miała kaprala w szafirowej kurtce? Ani ułana? To być nie może! W kole, w jakim się obracał, podobny wypadek byłby niemożliwy. Jeśli Kasia istotnie dobrze się prowadzi, to rzecz nadzwyczajna. Kiedyś na placu Gołuchowskim w płóciennej budzie pokazywano dziwo natury – ciele o trzech nogach. I ta dziewczyna zasługuje – według pojęcia Jana – aby ją wsadzić w płócienną budę i pokazywać za pieniądze.

      Ha! Może… kto wie! – Jednak niewiara przemaga i Jan z ironicznym uśmiechem ryzykuje bardzo dowcipną alegorię, którą zasłyszał w bardzo dystyngowanej bawarii[15] i przyswoił sobie do odpowiedniego użytku.

      – Wie panna Kasia co, okręt z głupimi zatopił się! A gadają, co nikt się nie uratował…

      I dumny z konceptu, patrzy prosto w twarz dziewczyny, śledząc, jakie zrobił wrażenie.

      Kaśka pozostaje nieczuła na aluzję z tej prostej przyczyny, że nie może jej zrozumieć. Okręt z głupimi zatonął? Cóż to znaczy? Ona nie wie nawet, co to jest „okręt”.

      Czuje jednak instynktowo[16], że Jan jej nie wierzy i ta niewiara dotyka ją boleśnie. Kaśka jako porządna dziewczyna dba o cześć swoją; przy tym dobra opinia Jana obchodzi ją nad wszelki wyraz. Poznała go dziś dopiero, ale pragnęłaby, aby patrzył na nią nie jak na latawca lub na pierwszą lepszą dziewczynę.

      – Może pan Jan pokpiwać – tłumaczy wolno, patrząc na wierzchołki drzew, wystające spoza muru klasztornego. – Może pan dworować, ale co prawda, to prawda. Nie myślałam o głupstwach, bo czasu nie było, a potem…

      Tu urwała, nie chcąc wydać się przed Janem ze swoim marzeniem. Pragnęła z czasem wyjść za mąż uczciwie, po bożemu, za porządnego rzemieślnika. Czysta, widna izba, wypoczynek niedzielny, łagodny mąż, nazwa mężatki, a przy tym ta błoga pewność posiadania własnego kącika – oto był cel marzeń Kaśki. Nie chciała wszakże, aby Jan wiedział o tym, i dlatego zamilkła nagle, nie kończąc zdania rozpoczętego. On wszakże domyślił się jej dążeń tajemnych, bo przechylając głowę i mrużąc figlarnie oczy, zapytał:

      – Aha! To panna Kasia chce się wydać? Oj! joj!… co to rarytas iść za mąż! To nie warto!…

      Kaśka podniosła głowę i spojrzała w twarz szydzącego z niej Jana.

      – Dlaczego nie warto? Przeciek lepiej być na swoim, jak całe życie na drugich harować – dodaje z ożywieniem.

      Jan machnął ręką.

      – Abo to na męża harować nie trzeba? Chłop zawsze chce, aby baba na niego robiła. Taka już u niego kundycja. A jeszcze jak bez kościół panna Kaśka go przewiedzie, to już po wszystkiemu. Weźnie pannę za łeb i panna ani piśnie.

      Kaśka spojrzała w oczy Jana, a oczy te migotały jakoś dziwnie w żółtym świetle latarni.

      – Ha! Wszyćkie tak robią. Tyle wydanych chodzi po świecie – rzekła z rezygnacją.

      – Dlatego, że jedna durna, to i reszta ma zdurnieć? – wybuchnął Jan z rodzajem dziwnego gniewu. – Na co wiązać się na przepadłe, czy nie lepiej na wiarę? Można się puścić, kiedy człowiek chce, a nie tak przez całe życie się kłócić.

      Kaśka odsunęła się z wolna.

      – Pan Jan przekpiwa? A gdzież która porządna dziewczyna siedzi na wiarę?

      Jan spojrzał na nią z wyrazem niewysłowionej pogardy. Wydała mu się w tej chwili śmieszna i głupia. On był tak dumny ze swych quasi postępowych idei pochwytanych w szynkowniach lub podsłuchanych z rozmów studentów, którym dawniej posługiwał, że roztaczał szeroko te nadzwyczajne przekonania, druzgocząc każdego, kto się im sprzeciwiał. Dlatego nie uznał za stosowne kończyć rozpoczętej rozmowy. Pomylił się widocznie – to nie była dla niego dziewczyna. Chce się wydać za mąż i udaje świętoszkę. On tam żenić się z nią nie będzie!

      I z nadzwyczajnym lekceważeniem począł gwizdać popularną piosenkę: „Kochały się dwie Marysie…”, dając do poznania, że cała rozmowa ma być uważana jako przerwana.

      Kaśka stała chwilkę, czując się dziwnie uciśniona i zawstydzona. Dlaczego przestał z nią nagle rozmawiać i spoglądając, wykrzywił tak dziwnie usta? Przecież nie powiedziała nic złego, co by go mogło obrazić. Owszem, starała się mówić ładnie i dobierała wyrazów, aby się nie wydać prostą, ordynarną dziewczyną. Dziesiąta godzina wybiła na ratuszowym zegarze. Jęcząc, przeleciały niskie, donośne tony i spadły na dachy sennych domów. Coraz mniej przechodniów snuło się po chodnikach, ale za to wiele dorożek pędziło z hałasem w stronę kolei. Co chwila na zakręcie ulicy pojawiały się jasne punkty, jak oczy olbrzymiego zwierza, i zdawały się mrugać, stając się większymi lub mniejszymi, stosownie do ruchu dorożki. Kaśka śledziła te światełka, sądząc, że którekolwiek zatrzyma się przed bramą, że z powozu wysiądzie jej pani i wejdą razem na górę. Byłoby to dla niej wielką ulgą, bo pragnęła uniknąć zapytań pana, na które inaczej – jak kłamiąc – odpowiedzieć nie mogła. Dorożki jednak przelatywały i ginęły w ciemności, goniąc się wzajemnie.

      Za chwilę zajęczało znów w powietrzu. To wiecznie niezgodny zegar paulińskiego kościoła zdawał się spóźnionym echem powtarzać przed chwilą z ratusza obwieszczoną godzinę. Jan przestał gwizdać i poruszył się wreszcie. Nadeszła pora zamknięcia bramy, a Jan lubił przestrzegać tej chwili z dziwną dokładnością. Widząc wszakże nieruchomo stojącą Kaśkę, uznał za stosowne zainterpelować ją, dokąd tak stać zamierza.

      – Jeżeli panna czeka na kogo – wyrzekł z przekąsem – to niech panna się odsunie ode drzwi, bo ja muszę zamknąć bramę. Jak ślubny przyjdzie, a panna się z nim ugada, to panna zadzwoni, a mnie szperę zapłaci…

      Wiedział, że jej sprawi przykrość tymi słowami, i uczynił to umyślnie. Czekał odpowiedzi, spodziewając się, że rozgniewana dziewczyna obrzuci go potokiem obelg lub co najmniej odetnie się porządnie.

      Kaśka wszakże postąpiła inaczej. Oderwała się z wolna od ciemnej listwy przecinającej bramę i nie skinąwszy nawet głową, zniknęła w ciemnym wnętrzu sieni. Gdy się znalazła na schodach, stanęła na chwilkę, opierając się o poręcz. „Najlepiej zrobię, nie rozmawiając z nim” – pomyślała, nie chcąc się przyznać przed sobą do wielkiej przykrości, jaką jej sprawiły żarty Jana. Kazał jej czekać przed bramą na „ślubnego”. Zapewne – miał rację. Któraż porządna dziewczyna staje przed bramą o tak spóźnionej porze? Byłoż to jej winą? Gdyby nie pani, siedziałaby teraz spokojnie w kuchni, porządkując naczynia. Ale on nie powinien był wyśmiewać się, znając ją tak mało. Idąc po schodach, postanowiła unikać wszelkiej z nim rozmowy. Jeśli ją pierwszy zaczepi, odpowie mu skinieniem głowy. Spoufalił się zaraz pierwszego dnia, a ona tego nie lubi.

      Gdy weszła do kuchni, zastała pana domu siedzącego na środku z karteczką w ręku. Na jej widok porwał się z krzesła, lecz po chwili znów usiadł. Mdłe światełko lampki naftowej oświecało żółtość skóry, którą czaszka jego była obciągnięta.

      – Jesteś wreszcie – zasyczał ze złością. – Myślałem,