Gabriela Zapolska

Sezonowa miłość


Скачать книгу

płacić!

      Góral od pewnej chwili pozował głównie dla Tuśki. Kręcił się przed nią, uśmiechał, pokazywał białe i drobne zęby, błyskał oczkami, słowem, wyglądał jak tańczący kogut przed kuropatwą.

      Tuśka zauważyła ten manewr, ale go nie rozumiała. Czuła się tylko nieprzyjemnie zmieszaną, jakkolwiek z ciekawością śledziła krygi górala.

      Przywołanie kelnera ostudziło trochę zapały pięknego Wojtka. Czuł, że poczęstunek się kończy i „panie ksiązęciu” jest jakby obrażony. Przy tym to wyrażenie „małpować Sabałę” dotknęło ambicję w portecki wysywane i gunię niepłoną przystrojonej chytrej lalki, zapragnął rewanżu i zabrał się do niego z wielkim sprytem.

      – Gniwocie się, panie ksiązęciu? – zapytał, zbliżając się do księcia – piknie ik pseprasam. Byłek zawse zajadliwy a wartki… Ale niech odpuscom…

      Chytrze się do księcia podbierał, łypając oczkami na wszystkie strony.

      Publiczność zaciekawiona aż wstawała z miejsc, patrząc na tę scenę z ironią i ciekawością.

      Książę, znudzony, ładną rasową ręką Wojtka z lekka usuwał.

      – No… no… dobrze…

      – Piknie ik pseprasam! – jęczał Wojtek.

      – Dobrze, dobrze… tylko mnie czasem nie pocałujcie.

      Nastąpiła chwila ciszy.

      Widocznie góral coś sobie rozważał, kalkulował, rozliczał w tej króciuchnej chwili.

      Oczyma się obaj zwarli, książę chłodny i stalowy wzrok utkwił w migocące i przyczajone ślepki górala.

      I nagle Wojtek poskoczył, pochylił się, wionęła cuka biała jak śnieg na Wysokiej i pokryła przez sekundę księcia.

      Wojtek pocałował długą, białą, książęcą twarz, która stała się jeszcze bledsza, a jasne rzęsy pokryły stalowe źrenice, które cofnęły się w głąb jakby olśnione.

      Publiczność zaszemrała, ucieszona tym faktem, jakby wybornym rozwiązaniem sceny, której głąb uszedł jej zupełnie, a pozostała zrozumianą tylko farsowa strona akcji.

      Książę wstał, pchnął stolik i zwrócił się do towarzyszów, którzy dość apatycznie patrzyli na to całe zajście.

      – Chodźmy!…

      Ale Gąsiennica w lot wyczuł, iż teraz książę został przez niego okryty śmiesznością. Wiedział także, iż stosunek jego z książęcą drużyną jest zerwany bezpowrotnie, więc zapragnął wyzyskać daną chwilę na swoją korzyść jak największą.

      – A, panie ksiązęciu! – zawołał w ślad za odchodzącym – fstręt ik zebrał? Coz to, gębusia moja nie taka jak wasa? Zaraźliwa je, cy co? Coz to? Ja ciarapara? hej!…

      Książę zeszedł z werandy, nie oglądając się nawet, i zniknął ze swymi towarzyszami w cieniu źle oświetlonej ulicy.

      Gąsiennica pozostał sam na pobojowisku.

      Potoczył wzrokiem dokoła – tryumfalnie machnął ciupagą i zaczął:

      – Hej!…

      Rozniosło się to jakoś dziwnie po stolikach, na których mokły słomki w mazagranach, grenadinach i orszadach.

      – Hej!…

      Ani tego oddać żadne skrzypki nie potrafią, ile sentymentu włoży czasem góral w ten jeden króciuchny krzyk. Niesie on z sobą nędzę smutnych pól, poczepianych gniazd, jęk smreków, bijących pokłony pod grozą skrzydeł halnej wichury.

      Lecz zarazem i wyiskrzoną biel, i ciemnię kosodrzewiny, i huk młodzieńczy a silny walących się z gór potoków, i mgłę chmur, w których pławią się juhasi o spalonych od słońca twarzach.

      – Hej!…

      Powiało to od hal, od łąk – rozbłękitniało płatami gencjan, nad którymi rozpięło się srebro śniegów i ametyst oparów kryjących iglice i tarasy Tatr. Była w tym krzyku dzikość i smętek, fantazja zbójnicka i szał „tryfusowej” gorączki, był duch ognia watr, nieconych przed szałasami, i rączy pościg migających jak orły kozic. Była rozpacz beznadziejna małych przydrożnych kapliczek i cmentarzów górskich, na których jarzębina tylko purpurę korali na opuszczone groby w noc zaduszną rzuca, była przygasłość wzroku kretynów obnoszących swe wola pod czernią łachmanów.

      – Hej!…

      *

      Jakiś jakby dech silny i groźny przeleciał nad werandą, tonącą w sinym blasku kul.

      Cała dusza Tatr mignęła w tym tchu, gniewna za to najście wykrygowanych mrówek, wnoszących ze sobą szarą drobiazgowość zbytecznych potrzeb życia. Świętokradztwem od wichrów spadło i wstrząsnęło pod serdakiem (krojem staników i żakietów) piersiami. Była to jedna dziwna, nieuchwytna, nieprzetłumaczalna na język szablonów chwila.

      I znów ucichło wszystko.

      Widmo gór, które tak wystąpiło przeogromnie w tchnieniu swoim, cofnęło się i zastygło.

      Rozdzwoniły się łyżeczki, trzaskały zapałki, migały dzienniki na długich drągach. Przestano się interesować Gąsiennicą i jego błękitnymi wstążkami. Ciekawy był tylko w zestawieniu z księciem.

      Sam bladł i tracił zupełnie to, co więziło ku niemu oczy.

      Poczuł to jak aktor, który po tryumfach scenicznych wraca sam do domu pod parasolem i w zbyt dużych kaloszach. Lecz Gąsiennica wytrawny był i wytrwały. Zwrócił się znów ku Tuśce i zaczął świdrować oczkami.

      I nagle, jakby z kobzy jakiej wydobywał swe efekty, podskoczył, gwizdnął, krzyknął i puścił się po asfalcie werandy „zbójnickiego”.

      Dreptał i pozierał na „nóżki”, wyglądające jak maczugi owinięte płótnem. Zgrabnie podskakiwał i bił piętą w ziemię. Cucha rozlatywała się dokoła niego jak skrzydła. Głosem ochrypłym śpiewać zaczął wieczne i klasyczne

      W murowanej piwnicy

      Tańcowali zbójnicy…

      Dopiął swego.

      Publiczność zerwała się z miejsc i zaczęła przyglądać się tańczącemu jak pajacowi na linie.

      Pita w zachwycie złożyła ręce.

      Zewsząd dawały się słyszeć szepty:

      – Tańczy! tańczy!…

      Z wysoką filozofią i leciuchnym odcieniem ironii spoglądał na tę produkcję sztab kelnerów.

      Oparci o ścianę, asystowali tej komedii z sennym wyrazem twarzy.

      Kazali se piknie grać

      I na nóżki pozirać…

      Podskakując epileptycznie, Gąsiennica łypał oczyma dokoła. Widział, że zrobił efekt, i napawał się nim. Zwrócił się widocznie ku Tuśce i na jej cześć bił się po karku i piętach. Robił wrażenie aszanta wykonywającego taniec wojenny.

      Tuśka, mimo woli podniecona i zdumiona, patrzała na te konwulsyjne łamańce otwartymi szeroko oczyma.

      Gąsiennica umiał doskonale umiarkować swe efekty.

      Czuł, iż powinien teraz zrobić efektowne wyjście, aby zachować przewagę nad publicznością.

      Jak koza leciuchno, w skokach nadzwyczajnych puścił się ku wyjściu z werandy.

      Przemknął biały i strojny pomiędzy stolikami, przebierając „nóżkami”, z ciupagą