Gabriela Zapolska

Sezonowa miłość


Скачать книгу

z tej całości beztroska niemal dziecinna, ta ufność, iż z tej piękności i smukłego ciała zawsze wyłoni się jakiś punkt wyjścia w oparciu życiowym, to płynięcie szczęśliwe bez potrąceń o skały, słowem, młodość bujna, rozwichrzona, wykołysana wiatrami halnymi i bielą kwiatów śniegowych.

      Józef Chrobak stoi tak oparty o złociste belki, on – mąż dwudziestoletni przeszło pięćdziesięcioletniej Wikty, i rad jest, że się sprzedał dobrze w małżeństwo, że go „baba głupia” kupiła na męża – jego, który prócz „guńki, portecek, pasieka i fajcyska” nie miał nic, nic.

      Jeno te ślepia jak latarnie albo gwiazdy w nocy świecące, a jako gencjany niebieściutkie, jeno te usta gorące zawsze, jakoby słońce nad turniami, i ta gębusia gładziuśka, i ta siła, co to go nosi – hań, hań!… po skałach, po piargu, po żlebach, dźwigając panom z miasta ich serdaki, koniaki, kociełki, ich strachy i zawroty głowy.

      *

      – Pikny mój mąż? ha? – pyta gaździna niemal tym samym tonem, jakim pytała o piec, o kanapkę, o firanki.

      Lecz coś innego jest na dnie tego głosu, coś jakby macierzyńskiego, jakby namiętnego. Lecz to takie drobne, takie nikłe, że ledwo, ledwo wyczuwalne. I to trzeba być inaczej do tego usposobionym i przejść całe wychowanie uczuciowe, inne niż Tuśka, która w tej chwili nie widzi znów nic więcej w Wikcie jak tylko posiadaczkę, chwalącą się zdobytą własnością.

      – To wasz mąż? – pyta z pewną niewiarą w głosie.

      – A haj… Dwa roki, jakeśmy się pobrali… Bezera jest leń, ale pikny.

      I po chwili dodaje:

      – To je trzeci.

      Jest jakiś tryumf w tym obwieszczeniu, coś, co jest prawie okrucieństwem istoty żywej, stającej silną jeszcze stopą na powierzchni ziemi, kryjącej tych, którzy tej stopy tryumfującej zrzucić już z siebie nie mogą.

      Tuśka podeszła także do okna i tak razem z Pitą patrzą na owego „piknego męża”, który już nie napycha fajki „habryką”, ale zza pazuchy wyjął złamanego papierosa, prostuje go i zapala.

      Wicher gasi mu zapałki jedną po drugiej, ale on uparcie stara się na tym wietrze zapalić papierosa.

      – O!… jak to ćmi papierosa – mówi Wikta – tak się od panów nauczył, jak z nimi po górach lata… Ale się to przewodnictwo skończy. Będzie tyloś ich widział!

      Coś się zagotowało w głębi duszy góralki, bo i pięść wyciągnęła w stronę „piknego męża”.

      – Kapelus, cuchę, portki – syćko zamknę, a nie puscę! – wyrzekła twardo.

      – Ależ dlaczego?

      Lecz nie było odpowiedzi.

      Wikta brwi marszczyła i usta zacinała gniewnie.

      – Czemu nie chcecie puszczać męża w góry? – ponowiła pytanie Tuśka, zwracając się prawie natarczywie ku gaździnie.

      – Jus ja wim, cemu!… – odparła wreszcie góralka i stąpając ciężko, jakby chciała stopami ze złości przebić deski podłogi, wyszła, unosząc z sobą menażki i talerze, z których dwa zdołała stłuc zaraz za progiem.

      IV

      – Mamuńciu… czy to to góry?

      – Tak!

      Po raz pierwszy od chwili przyjazdu Pita zapytała się o coś matki.

      Spoza mgieł i pasem deszczowych zarysowały się wreszcie te Giewonty, Hawranie, Gubałówki wraz ze swymi widmami o skamieniałych, a tak rozwiewnych konturach.

      Źle widać te dźwigające się masy, ale duchy ich rozsnuwają dżdżyste opary i przebijają się czernią kosodrzewiny, srebrem jakby zastygłych potoków.

      Pita zatrzymuje się na środku Nowotarskiej ulicy i patrzy.

      Drobna jej dusza, dusza anemicznego, miejskiego dziecka, jakby trwoży się i lęka tego ogromu nieruchomego, tak bliskiego, a przecież niedościgłego.

      Stoi tak śliczna, kształtna, w narzuconym na ramionka żakieciku granatowym; na ustach jej przewija się ciągle ten zagadkowy, ironiczny półuśmieszek małego, a tym więcej tajemniczego sfinksa, i teraz nie pyta już o nic, ani o nazwy tych gór, ani o ich formacje, ani o to, co tak lśni na żlebach, czy to śnieg, czy to srebro, lecz stoi i patrzy.

      Tuśka także patrzy, lecz w zupełnie odmienny sposób.

      Ogarnia wzrokiem całość i pewne zaciekawienie mieszczki dominuje nad tym wrażeniem barw lub kształtów.

      – Ogromne – myśli – ale po co właściwie ludzie się na to drapią?

      Czuje jednak, iż gdyby miała towarzystwo i kostium, może zaryzykowałaby się na taką wyprawę.

      – Tylko… cóż… przecież sama z Pitą nie pójdę!

      I znowu ogarnia ją wielkie znudzenie i uczucie nie tęsknoty, ale jakiegoś wysadzenia z siodła.

      Była już u lekarza. Opukana, osłuchana, idzie nadziana receptami i przepisami.

      Wstąpiła z Pitą do cukierni. Na werandzie, przesiąkłej od deszczu wilgocią, wysiedziały się, zjadłszy dużo ciastek i opiwszy się czekoladą.

      Trochę gości kręciło się po cukierni, ale żadnego ożywienia nie było.

      Armia kelnerów melancholijnie podpierała ściany.

      Ze sklepów wyzierały blade i senne twarze „panów kupców”.

      – Czy tu tak zawsze? – myślała Tuśka, jedząc trzeci marcepanowy kartofelek, nadziewany powidłami.

      – Czy tu tak zawsze? – myślała Pita, jedząc czwarte ciastko tortowe, posmarowane powidłami.

      Furki dudniły i trzęsły niemiłosiernie przerażonych tą niespodzianą torturą gości. Widać było ręce kobiet, uczepione konwulsyjnie drągów, które podskakiwały szarpane jakąś wściekłą mocą.

      Na ścianie cukierni powiała czerwona płachta.

      – Co to takiego? – spytała Tuśka przechodzącego kelnera.

      – To teatr. Jutro grają.

      – A!…

      Jakaś nadzieja wstąpiła w serce Tuśki. Całe mieszczuchostwo przyniosła ze sobą ta czerwona płachta papieru. Teatr – więc wieczór spędzony w atmosferze kinkietów, muzyki, świeżej farby afisza, perfum, woni więdnącego w ręku kwiatu lub rozgrzanych rękawiczek, a potem łatwe zajęcie myśli – myślą innych.

      Pita, zapalona zwolenniczka teatru, nie mówi nic, lecz błękitne jej oczy nie opuszczają ani na chwilę jaskrawego afisza.

      Z daleka czyta tytuł sztuki i cała dyszy chęcią zobaczenia teatru w Zakopanem. Twarzyczka jej nie zmienia jednak wyrazu, gdy słyszy pytanie matki:

      – A gdzież można dostać bilety?

      W duszach tych dwóch kobiet, dorosłej i podrastającej, zachichotał wampir miejski, gnieżdżący się wśród murów i zaułków ulic.

      Rozjęczał się, rozegrał, rozturkotał, zionął ciasnotą, zdenerwowaniem i wieczystym napięciem wyobraźni naokół, a weranda cukierni, stłoczone kamienice, zasłaniające przestwór i sylwetki gór, dopomagały mu z całą mocą.

      I gdy później obie kobiety wracały powoli do domu przesiąkłą deszczem ulicą, gdy przed ich oczami wyłaniać się zaczęły widma gór, a powiało od nich milczącym majestatem ogromu i świeżości, żadnej z nich w oczach nie zamigotało to „coś”, co świetlanym ognikiem pobiegło ku czerwonej płachcie teatralnego afisza.

      Nie było kontaktu tych dwóch