Gabriela Zapolska

Sezonowa miłość


Скачать книгу

jakby zazdrość czegoś nieznanego, a przecież pełnego okrytej dla niej brylantową zasłoną strony życiowej.

      Więc porywa się i przez chwilę traci prawie przytomność z podniecającego ją uczucia gniewu.

      – Nędzna, przebaczyła!…

      Do dzwonka się rzuca i przyciska guzik.

      Tak, tak, to bezwstyd takie przebaczenie, ta kobieta ma, na co zasłużyła. Dobrze zrobił, że ją opuścił.

      Wchodzi pokojowa, ta sama, która straciła szacunek dla Tuśki, za to, że Tuśka przynosi w papierze szynkę do hotelu.

      Tuśka pragnie zrehabilitować się w oczach tej dziewczyny.

      – Proszę iść do tamtego numeru i powiedzieć tym państwu, żeby się inaczej zachowywali. Nie jestem przyzwyczajona znosić coś podobnego!

      Dziewczyna patrzy szeroko rozwartymi oczami na wzburzoną twarz Tuśki.

      – Proszę pani…

      – Proszę iść…

      – Dobrze, proszę jaśnie pani!

      Rozkazujący gest, wspaniała mina naprawiły to, co zepsuło pół funta szynki. Dziewczyna wysunęła się cicho i za chwilę słychać było, jak szeptem coś przekładała w sąsiednim pokoju, tłumaczyła „tym państwu”…

      Rozległ się szczery, serdeczny wybuch śmiechu i równocześnie pokorne prawie tłumaczenie się kobiety:

      – Ale cóż znowu? Ta pani zwariowała?… My przecież nie robimy nic złego!…

      Tuśka drżała teraz jak w febrze i chodziła gorączkowo po pokoju, potrącając meble.

      Nienawidziła i siebie, i ich, tych dwoje, którym czuła, że wyrządza krzywdę, obelgę, że policzkuje tamtą kobietę niesłusznie, bo przecież była w prawie przebaczyć, gdy chciała.

      Mężczyzna zadecydował nagle.

      – Chodźmy stąd. I tak chciałem coś zjeść. Przejdziemy się.

      – Dobrze, chodźmy. To jakaś zła kobieta ta pani!

      Wychodzą.

      Zła kobieta.

      Teraz kolej na Tuśkę znieść tę obelgę, ten policzek, zadany słowem kobiety jej duchowej istocie.

      Gdzieś niegdyś czytała, że najpierwszym obowiązkiem kobiety jest… być dobrą.

      A ona była złą.

      Na próżno pragnie utwierdzić się w przekonaniu, że postąpiła słusznie, moralnie, etycznie. Nie chciała słuchać szmeru pieszczot i pocałunków – ona, kobieta moralna i nieposzlakowana. Przy tym te pieszczoty były z jednej strony wyłudzone podstępem i obłudą, z drugiej strony dozwolone głupią słabością i brakiem godności własnej. Były więc zupełnie karygodne i zasługiwały na wypędzenie z ciepłego kręgu, w którym przebywają ludzie uczciwi.

      Obowiązkiem kobiety być dobrą.

      Powoli zapadała dokoła Tuśki cisza. Tramwaje przestały rozdzierać powietrze gwizdem. Martwe miasto układało się coraz senniej, coraz wygodniej w swojej martwocie.

      I dusza jego kamieniała, zda się, dźwigając teraz coraz wyżej, i rozpościerała przeogromne skrzydła, ciężkie, nabite królewskimi klejnoty i żałobą pajęczyn, rozsnutych wśród milczących sarkofagów.

      Tuśka przestała chodzić i przytuliła się do ściany, szarzejąc w swej podróżnej sukni na tle żółtego obicia.

      Świeca dogasała w lichtarzu, rzucając poszarpane błyski.

      Przez twarz Tuśki, jak przez chmurę, przewijały się rozjaśnienia dziwne, nieuchwytne, to znów zapadała na nią jakby maska popiołu, starzejąca ją nagle w jednej chwili.

      Coś w niej migało, walczyło, było niepewne, nie wiedziało, jak sobie poradzić z tymi nowymi przejawami życiowych starć i łapek, dobrowolnych układów, które bodaj czy nie są treścią owych nie dopowiedzianych, a podstawowych potęg, stanowiących istotę ludzkiego istnienia.

      Tylko na to trzeba sił ogromnych i cofnięcia się wstecz, poza to wszystko, co takim wałem nieprzebytym wzniosło się dokoła nas wszystkich!

      Złą była kobietą przed chwilą. Czuła to i rozumiała dobrze. Nie miała w sobie białej i jasnej wyrozumiałości dobrej wróżki, snującej dobroczynne promienie rąk nad chwilami, które osuszają łzy i w ciemnie smutku świetlane promienie wprowadzają. Kazała zejść tej kobiecie w pogardzie spojrzeń służby hotelowej, a uczyniła to prawie bezprzytomnie, pod wpływem ni to szaleństwa wzgardy, ni to gniewu, ni to zawiści. Dlaczego to uczyniła – nie wie sama.

      Co oni jej szkodzili, ci dwoje za ścianą, osuszający łzy pocałunkami, a zwłaszcza ta nędzna kobieta, rozszlochana i taka podatna do przyjęcia jałmużny pieszczoty i dobrego słowa.

      Była to chwilowa ułuda szczęścia cichego, wtulenie się w zamknięte ściany, granice świata w zaciśniętych na szyi ramionach…

      Ona to wszystko zniszczyła, rozegnała jedną myślą pyszną i nieukróconą. To nawet, co mogło być piękne, to wielkie przebaczenie bezgranicznej kobiecej dobroci zbezcześciła brzydką, podejrzliwą myślą banalnej hotelowej awantury.

      Uczuła to w głębi duszy jak cierń, jak kolce.

      Wstyd ją ogarnął kobiecy.

      Może podsunęła im myśl, której nawet nie mieli.

      Doznała ulgi na myśl, że na dole, na tablicy, nie kazała pisać swego nazwiska. Miała bowiem w Krakowie daleką rodzinę męża, rodzinę ubogą, taką, do której w ogóle się nie przyznaje, bo odzież wytarta i maniery fatalne, więc wyraźnie zapowiedziała, ażeby nie umieszczono jej nazwiska w spisie gości.

      – Nie dowiedzą się, jak się nazywam! – pomyślała prawie z radością.

      Lecz zaraz chciała sobie przyznać rację, bo uparta była i pyszna nawet wobec siebie samej.

      – Musiałam to zrobić – musiałam, choćby przez wzgląd na Pitę…

      Uszczęśliwiona, że znalazła pretekst, spojrzała na łóżko, na którym leżała mała.

      Dziecko miało oczy szeroko otwarte, lecz leżało nieruchome jak woskowa laleczka.

      – Dawno się obudziłaś? – zapytała Tuśka.

      – Niedawno, mamusiu!

      Tuśka chciała zapytać córkę, czy słyszała cokolwiek z tego, co zaszło, lecz wiedziała, że dziecko wyśliznie się jej grzecznie i nie powie prawdy.

      – Śpij, proszę cię. Już późno.

      – Dobrze, mamusiu!

      Pita natychmiast zamknęła oczy i długie, jasne rzęsy zapadły na śliczne szafirowe oczy.

      Lecz wyraz twarzy dziecka, zwłaszcza kąciki jej bladych ustek kryły w sobie jakiś zagadkowy, tajemniczy wyraz, który zniknąć nie chciał.

      I Tuśka przed tym sfinksowym uśmieszkiem córki czuła się bezsilną, zmrożoną, bo tam był jakiś sąd, coś instynktem kierowanego, coś kiełkującego, z czego ani to anielskie dziecko, ani ona sama zdać sobie sprawy nie były w stanie.

      III

      Dziesięć dni są tak same naprzeciw siebie w tej zakopiańskiej chałupie, pełnej nieokreślonej woni rannych smreków i wilgotnego gruzu.

      Matka i córka błądzą wśród czterech ścian po japońsku złożonego pudełka, zastawionego sprzętami pościąganymi z żydowskiej tandety.

      Na głównej ścianie rozległ się ciemnoceglastym cielskiem szezlong, „kanapa”, według słów wzdychającej gaździny, i