– tak jak zresztą zawsze – ojcowie i dzieci, starzy i młodzi, nie tylko że się nie rozumieją, ale nie mają ochoty nawet się porozumieć. A przecież powinni żyć we wzajemnych wielkich ustępstwach, biorąc pod uwagę, że z tych ustępstw może wykwitnąć dla wszystkich zrozumienie Prawdy życiowej. Jeśli starsi bólem doświadczenia Prawdę tę zrozumieli, jeśli młodsi ogniem i siłą intuicji Prawdę odgadli, toć powinni wzajemnie oddać ją sobie i dzielić się nią z pośpiechem dobrych mędrców, którzy nie chcą nieść swych mądrości do grobowej ciemni, lecz czynią z nich jasną lampę, płonącą z uczynną chęcią na świat cały”.
Takie były słowa i treść główna artykułu.
– Właściwie, po co to pisać i o co im chodzi? U nas żyjemy wszyscy w zgodzie, a każde z nas, rodziców, chętnie i o ile może, przerabia zadania i dopomaga w nauce dzieciom – myślała Tuśka.
– Zapalamy ową lampę… – uśmiechnęła się – zapalamy niemal co dzień: ja nad francuszczyzną Pity, on nad matematyką chłopców…
Powstała od okna, rada, że znalazła jakieś wyjście z koła, w którym niespodziewanie błądzić zaczęła.
– I po co to pisać… młodzieży podsuwać myśli, że jest nie zrozumianą? Takie artykuły oddają najgorszą przysługę rodzicom. Nic więcej.
Przechyliła się przez okno, aby je zamknąć. Z dołu coraz silniej wiała pleśń grobowa zastygającego powoli życia.
– Malaryczne miasto! – wstrząsnęła się Tuśka.
Lecz równocześnie z owym odczuciem dreszczu, czającej się zgniłej febry, coś niepojętego, a zarazem nader silnego, uczepiło się jej ramion.
Była to zgniła, cieplarniana atmosfera utajonej i grzecznością pokrytej niepewności, jaka moralnie owiewała ją, ile razy w Warszawie powracała do „domu” z zamiejskiej wycieczki.
Uczuła, że nigdy nie pojmie obecnego stanu duszy tego miasta, nad którym z czerpakami na rozpiętych skrzydłach czekało odziane w czerń – jego Przeznaczenie.
– A zresztą… po co? – pomyślała zamykając okno.
Podeszła do stołu i zaczęła przyglądać się kupionym aplikacjom.
Zmartwiła się, że przy świetle gorzej wyglądają niż we dnie.
– Znów mnie oszukali – pomyślała ze złością.
Manią jej była ta myśl, że ją wszyscy okradają i oszukują w haniebny sposób.
Nagle zastanowiła się.
W sąsiednim numerze mówiono głośno, coraz głośniej, nie troszcząc się, iż drzwi, ironicznie zastawione komodą, całe podziurawione są jak rzeszoto; przez te dziury i szpary filtrowały wyrazy z dokładnością zupełną.
Odzywały się dwa głosy – męski i kobiecy.
Ten ostatni dominował, podkreślany charakterystycznym podciąganiem nosa – forpocztą płaczu.
Zresztą było to nawet dość tragiczne, tym tragiczniejsze, że głos męski nie tracił ani na chwilę swobody i raz przyjętego tonu.
Zdawało się, że to ktoś, wybornie władający lejcami, z wysokiego kozła prowadzi dobrze sprzęgniętą czwórkę i ciągle jednaką linią drogi raz wytkniętej jedzie, jedzie bez chwili utraty równowagi.
Tak brzmiał głos męski, spokojny, pewny siebie, młody, łamiący się jeszcze niskimi tony, to tenorowym brzmieniem.
Lecz były to tylko oznaki zewnętrzne, bo tak jak głos i cały charakter był dobrze ustawiony i niełamliwy wewnętrznie.
Natomiast głos kobiecy rozwiewał się i był niepewny. Ni to pokorny, ni to ostry, ale cały przepojony na wskroś kobiecością. Szamotało się to, otłukało po ścianach hotelowego numerku, cichło, pełzło, próbowało grozić, a w gruncie rzeczy miało w sobie tragizm bezbronności powszedniej, podniesionej właśnie tą powszedniością do rozmiarów bólu i katastrofy.
– No, tak… ale cóż będzie z dzieckiem? – pytał głos kobiecy.
– Co ma być?… będą z niej ludzie… – odpowiada głos męski.
Zalega milczenie.
– Ona się często pyta o tatusia. Nie wiem, co jej odpowiedzieć.
– Powiedz jej, że tatuś pojechał do Ameryki po posag dla niej.
– Ach, nie… tak nie można. Ona taka rozumna, taka sprytna.
– No… cóż dziwnego!
Parsknięcie śmiechem.
– Moja córka!
I długie milczenie. Ostatnie tramwaje na Rynku wpadają w tę ciszę swym przeraźliwym, szatańskim gwizdem.
– Nie chciałbyś jej zobaczyć? – pyta bojaźliwie kobieta.
– Ależ owszem, kiedyś chętnie przyjadę.
– Och! mówisz już tak trzy lata.
– No, to trudno, nie jestem panem swej woli. Nie trzeba było stąd wyjeżdżać.
– Jakżeż nie miałam wyjechać? Musiałam!
– E!…
– Sam mnie namawiałeś. Przyrzekałeś, że przyjedziesz na sezon, na ślub…
– Tylko, proszę cię, nie zaczynaj tej kwestii. Chyba chcesz, żebym zaraz uciekł…
Głos kobiety nie mięknie, stawia się trochę hardo.
– Tak, ja wiem… ty zaraz uciekasz. To najwygodniej.
– Proszę cię, jestem zdenerwowany.
– A ja!…
– Ty? czym? wiedzie ci się dobrze, wyglądasz wybornie, utyłaś, podobno do dziecka masz guwernantkę francuską.
– A ty się nie pytasz, skąd mam na to wszystko?
– Co mnie do tego, moja droga. Znasz mnie i wiesz, że jestem dyskretny!
Aż huczy od tej dyskrecji i wygodnej polityki naokoło płaczliwego głosu kobiety.
– Dyskretny!…
– Spodziewam się. Inny na moim miejscu nie mówiłby z tobą, odwrócił się, a ja zawsze przychodzę, ile razy mnie wezwiesz. Czy masz mi co do zarzucenia? No… powiedz!… no… no…
Przez zęby zaciśnięte pada:
– Dyskretny!…
I zaraz uderzenie pięścią, drobną pięścią w stół i wyplute raczej niż wypowiedziane:
– Podły!…
– O! o!… nie wiem, kto z nas dwojga. Czy ty, która w tej chwili ciskasz się jak przekupka, czy ja, który mimo wszystko podaję ci jeszcze rękę i staram się nie zapominać, że jesteś matką naszego dziecka.
Wypowiedziane to było wszystko równo, bez uniesienia, pomimo owego „zdenerwowania”, o którym była poprzednio mowa.
Kobieta znów uparcie powtarza:
– Dyskretny!…
I wybuchła silnym, zawodzącym płaczem.
W Tuśce budzi się przeogromna solidarność kobieca.
W jednej chwili i ściśle kobiecą intuicją odgaduje całość i linię tej „historii”, ogromnie zwyczajnej i ogromnie przez to smutnej.
Pomimo mieszczańskiej moralności, jaką jest opancerzona, czuje, że tamta, przez drzwi łkająca kobieta, jest w prawie roztaczać taką głośną rozpacz i manifestować wielkość