jak wilgotny krab, wyciągający daleko swe macki, z których cieknie szara, ciągnąca się ciecz deszczowa.
W piecu zielonym o kaflach lśniących, piecu dostatnim, brzuchatym, stanowiącym dumę słuszną i przedmiot wyzysku ze strony wynajmujących gazdów, tli się kilka mokrych szczapek.
Syczą, piszczą, plują, gniewają się na te płomyczki nieśmiałe, które do nich doskakują, chwytają, chcą objąć, zniszczyć i nie potrafią.
Przed piecem, owinięta pledem, siedzi Tuśka. Koło okna, owinięta pledem, siedzi Pita.
Obie jednako wyciągnęły nogi, obie jednako ukryły podbródki w fałdy pledów.
Tuśka patrzy z pogardą na ten nędzny ogień, nie mogący zwalczyć paru gałązek sośniny.
Pita patrzy z podziwem na smugi deszczowe, zwalczające wszystko.
Zaciekłość, wściekła nienawiść, pęd jakiś dziki, nieukrócony, chęć zagłady, zniszczenia tego mrowiska, tych ciał ludzkich, pozbawionych już sierści i tulących się w sierść innych zwierząt, to pragnienie przemoczenia zgniłego na wskroś istoty ludzi, drzew, ziemi, rzeczy, rozmoczenia duszy zbiorowej tych objawów życia, rozszalało się w tej ulewie, wyjącej chromatyczną gamą w obramowaniu gór przechodzących w stan legendy.
Gór tych nie ma, znikły jakby okryte rozsnutymi włosami jakichś wampirzyc, które suszą w ten sposób swe włosy, suszą, wyżymają bezlitośnie, chichocąc wichrem, łomocąc piętami po twardych dachach zakopiańskich chałup.
Tuśka nigdy jeszcze nie była tak długo odosobniona i pozostawiona sobie i własnym resursom[4], jakie każdy ma w duszy.
Już po raz tysiączny może przetrawiała swe istnienie, układ, jaki zrobiło z nią życie, charakter tych, którzy jej istnienie sprzęgli ze swoim. Siebie tylko samej nie bada, nie wsłuchuje się w nic swego, bo nie wie, jak się do tego zabrać. I tamtych innych nie sądzi głębokością, odpowiednią do ich bólów lub chwil zadumy.
Przedstawia ich sobie w fazie spokoju i równowagi. Stąd ma wrażenie, że wszystko dokoła niej było w życiu w porządku dla innych i że nic nie wykraczało poza ramy ściśle określonego rozumnego postępowania.
Ten „rozum”, zdawało się Tuśce, że jest jej zasługą i że to ona swoim taktem daje nutę dominującą całemu otoczeniu.
Nigdy tak nie odczuwała tego, jak obecnie, gdy oddaliła się od owego „wnętrza” przy ulicy Wareckiej.
Dawniej zdawało się jej, że ów rozumny ton domu wypływa z układu faktów, które, piętrząc się, utworzyły ich wspólne życie. Obecnie starała się doszukać przyczyny i od razu tę przyczynę ujrzała, i uświęciła siebie, nie badając, czy rzeczywiście miała na to dość siły, a jeśli ją miała, skąd siła ta pochodziła właśnie.
Spojrzała na córkę i utwierdziła się w tym przekonaniu. To grzeczne dziecko, patrzące tak spokojnie w okno, było bezwarunkowo „rozumne”. Pita siedziała jak dorosła kobieta, prościuchna, milutka, złożywszy nóżki w śliczną linię, tak jak siadają baletniczki w chwilach odpoczynku. Siedziała tak całymi dniami, nie męcząc matki, nie pytając o nic, wpatrzona w rozmokły przed oknami las maluchnych świerków, wystarczająca sobie czy udająca doskonale to wystarczanie.
W każdym razie rozumna.
Tuśka powróciła znów wzrokiem do nędznego ognika, który powoli przygasał zupełnie we wnętrzu pieca.
Jeśli wszystko było „rozumne” w jej życiu, to były przecież te drobiazgi, te kwestie pieniężne, które nie szły tak, jak ona sobie życzyła. Wprawdzie nigdy nie było owych śmiesznych walk, owych „potrzebuję, musisz mi dać więcej”, bo na tym byłaby ucierpiała atmosfera wysokiej uprzejmości, w jakiej się pławiono, ale braki przykre, pokrywane sztucznymi wysiłkami, dławiły nieraz Tuśkę i przeszywały ją na wskroś wielkim uczuciem gniewu.
– Ożenił się, niech ma na dzieci i na żonę.
Z tej zasady wychodziła Tuśka i z niej powstawały te ukrywane płomienie gniewne, gdy musiała zgodzić się, że na coś jej nie stać.
I teraz chwilami doznaje takiej błyskawicy, przejmującej ją po prostu fizycznym bólem. Mąż dał jej mało pieniędzy na owo Zakopane. I dlatego nie mogła zajechać do żadnego z zakładów ani pensjonatów. Tam bawią się w takie dżdżyste dnie. Ona musiała wynająć pokój w małym domku i teraz siedzi odosobniona, odcięta od ludzi, w jednym pokoju z Pitą, jakby uwięziona.
Lekarz w Warszawie mówił: „Niech się pani rozrywa, niech pani stara się być wesołą, to i apetyt wróci, siły się znajdą…”
Choćby przez wzgląd na jej zdrowie mógł się ostatecznie postarać o więcej pieniędzy.
Połowę pieniędzy mieli uskładane, drugą dopożyczył. Skoro już pożyczał, mógł wziąć więcej; byłoby się spłaciło ratami czy jak tam.
Mówił, że mu ciężko przyszło, ale nie powinien był i tego mówić, bo to było niedelikatnością z jego strony, i ona ukarała go w ten sposób, że spojrzała na niego chłodno i powiedziała:
– Przepraszam cię… ale muszę zwrócić ci uwagę, iż jesteś niedelikatny…
Przeprosił ją zaraz, tylko coś, jakby ironia, zaigrało mu naokoło ust.
Udała jednak, że tego nie widzi, i aby poprzeć swą wyższość, rozkaszlała się dyskretnie i wyszła z pokoju.
W ten rozumny sposób załatwiała najczęściej kwestie finansowe. Poza tym jednak to powściąganie się, to trzymanie na uwięzi pewnej dozy temperamentu, jaki posiadać musiała, kosztowało ją trochę nerwów i zdrowia. Nagromadzone razem te wysiłki rzeczywiście podkopały trochę jej organizm, wstrząśnięty dwukrotnym płucnym zapaleniem. Mogła śmiało liczyć się do „chorych”, choć wyglądała świeżo i zdrowo. Pielęgnowała jednak dość troskliwie swą cerę i figurkę zgrabnej warszawianki i głównie tej staranności zawdzięczała ten dobry wygląd. Rano była żółta i miała oczy podkrążone, a usta spalone. Sypiała źle, zrywała się i doznawała ciągłego uczucia niepokoju, a ta uprzejma spokojność jej ruchów zaczynała ją kosztować dużo wysiłku.
Chwilami zdawało się jej, że dusi się, wychodziła na balkon, piła wodę i powracała do normalnego stanu.
Lecz znów przychodził jakiś okres niepokoju, duszności, zdenerwowania i wtedy musiała przyzywać na pomoc cały „rozsądek”, aby nie wydać się z istotnym stanem swego zdrowia. Bo kładła te wszystkie objawy na karb fizycznego niedomagania. Niczego więcej.
Zresztą miała już trzydzieści trzy lata i chwilami myślała, że to wszystko są oznaki zbliżającej się starości.
– Starzeję się… – myślała z dziwną i bolesną goryczą.
I cóż? To kolej rzeczy nieuniknionych. Tylko trzeba umieć starzeć się z godnością i rozumem.
Deszcz lał ciągle z jednaką siłą i teraz już potokami spływał po szybach, bo bił ukośnymi strugami i rozpłaszczał się na szkle jakby tłuszczem przepojony. Ani to znać było, iż przyszło południe i nad górami się rozsnuło. Pokorne były i żadne wobec tej nawałnicy, trwającej już dnie całe. Z dachu płynęły strumienie i zdawały się żłobić doły w rozmokłej rudawej ziemi. Jeden taki strumień bił w ułożony z kamieni koło progu stopień i znalazłszy otwór wytryskiwał w górę z zaciekłością rozplutego i rozwścieczonego zwierzęcia. Pod dachem tuliły się wróble ćwierkając cichutko. Jakaś spłoszona kawka darła się przez chwilę i znikła w szarej pluchocie.
Tuśka powstała od pieca i podeszła do okna. Równocześnie prawie cichutko Pita powstała od okna i jak cień posunęła w stronę pieca. Zamieniły się na krzesła i utkwiły źrenice w inne przedmioty,