dźwiga.
Jest ich kilka, a więc Jędrek Kalpus Obidowski i Maciek Bretnol Obidowski, i kilku innych Obidowskich, dwóch z porządnymi wolami, dwóch dla odróżnienia bez wola.
Wszystko to białe, wyszyte, z twarzami „z głupia frant”, z fajkami przyległymi do ust siedzi okrakiem na belkach, dłubie, przymierza, składa jak pudełko tę chatę, która rośnie, jak słonecznik do słońca, tak ona do gór zwrócona.
Każdy bowiem gość czuje się w obowiązku siadać rano do kawy z Giewontem przed nosem. Giewont jest wieżą Eiffel zakopiańską. Ze wszystkich stron go widać, a już z werandy obowiązkowo.
– Piknie se pozierać będziecie na Giewont – mówi góral wynajmując chałupę.
I gość co rano, co wieczór zakreśli w myśli legendowe kontury śpiącego rycerza. Zabawka to niewinna, a wznosząca „w dziedzinę poezji” urzędnicze, stężałe serca. „Coś się roi, coś się marzy, chrzęsty zbroi, okrzyk wraży. Taka chwila, choćby chwila!”. Takie króciuchne złudzenie, zwłaszcza że na karku tkwi silnie codzienna obroża twardych obowiązków!
Wzbudza ją i niesie Giewont widmowy, liliowy, rozpływający się we mgle, to znów jak z szafiru jednego przez olbrzymów wykuty.
Biedne, czerwone od pisania oczy śledzą zmiany barw, serce jakoś pełne melancholii, kawa stygnie, ręka z rogalikiem opadła.
Filister na tej drogo wynajętej werandzie coś czuje – co? – sformułować nie umie, ale mu to widmo liliowe zaszywa się w serce. Uśmiecha się zwiędłymi usty, które tak pysznie kąpie codziennie w pilznerze, i mówi potrząsając głową:
– No… no… a to, panie!…
Taką werandę, dla wzruszeń stosowną, stawiają właśnie Obidowscy, Kalpusie, Bretnole, siedząc okrakiem na belkach. Zdobią je w rozmaite nacięcia, bo to „państwo lubią”. Każde nacięcie to podskoczenie w cenie wynajmu chałupy. A zręcznie migają te białe postacie, zsuwają się po belkach, nikną i zjawiają się sprężystymi skoki, jakby po wirchach ich nóżki nosiły. Małe mają siekierki w rękach, nie robią hałasu, nie ranią bezpotrzebnie drzewa. Rzec by można, że miłośnie obchodzą się z tymi złotymi belkami. Tak je przenoszą przez ustawione już szubienice drzwi, że nawet nie potrącą, jakby dziecko małe z kołyską nieśli. I jest w nich coś przy tej robocie z koboldów, z białych duchów i z posiwiałych nagle małp.
Hyc – hyc… już z fajki wysoko, wysoko popiół się sypie. Wyszywane suto porcięta tylko migną.
Hyc, hyc… już gdzie indziej toporek dłubie leluję i szereg gwiazdek niby płatków ze śniegu, nagle w złoto przemienionych.
Koło kupy serdaków zrzuconych na ziemię Tuśka dostrzega rosłą postać aktora, odzianego w inny cyklistowski strój, jakiś bardzo jasny i bardzo nowy.
Pończochy czarne, dobrze wyciągnięte, odcinają się od tej jasności. Trzyma w ręku toporek, pochylił się nad leżącą belką i obcina ją dość zręcznie.
Z góry przypatrują mu się z flegmą górale.
On, porając się z toporkiem, śpiewa:
…i nie dbam o czerwony nos,
i nie dbam, że wciąż tyję.
Lecz chwytam dzbanek w ręce me
I piję! piję! piję!…
Pijacka piosenka, śpiewana chórem po restauracjach, jak dysonans rozbrzmiewa w zapachu smreków i złocie słońca. On to czuje, lecz z chęcią już weń wrośniętą zbierania oklasków zwraca się do górali:
– Pięknie śpiewam? co?
Milczenie.
Górale nie są skorzy do pochwał.
Aktor czuje się podrażniony.
– Czekajcie, zaśpiewam wam coś góralskiego.
Prostuje się i zaczyna zawodząc:
Tuduraj, tuduraj,
Kiedy grule w dole;
Jak gruli nie stanie,
Tuduraj ustanie…
Józef Obidowski, dziś jakiś chmurny i zły, patrzy na gościa w dziwny sposób.
Nic nie zdoła oddać tej mieszaniny ironii i respektu – ironii dla istoty z miasta, więc dla niego, górskiego, istoty niższej, i respektu dla źródła dochodu „papirków”, które tak miło zgarniać, a za nie chałupy nowe budować. Politycznie jednak czuje, że musi wreszcie wydusić jakąś pochwałę.
– No, piknie – odpowiada wreszcie, nie wyjmując z ust fajki – ale głos u was maleńki i nie giełcy wcale!
Aktor roześmiał się wesoło.
– Głupiś! – wyrzekł – u mnie głosu starczy na całe wasze Tatry, ale nie chcę budzić tej pani, co się ciągle na mnie gniewa.
Lecz Józek uważał to tylko za wymówkę.
– Może.
Ci, siedzący tam na belkach, jęli się także z lekka uśmiechać.
Dostrzegł to aktor i porwała go zakulisowa złość.
– Poczekajcie… ja wam zatańczę zbójnickiego, niech tak który zatańczy.
W mgnieniu oka rzucił kurtkę na stos serdaków i w koszuli z surowego jedwabiu, ściśnięty pasem czarnym jedwabnym w białe kropki, zaczął na posadzce z trocin tańczyć zapamiętale, przyśpiewując klasycznie.
W murowanej piwnicy
Tańcowali zbójnicy!…
Tańczył doskonale, ciął drobniuchno na miejscu, podskakiwał, wreszcie zaczął wirowato zataczać koła. Było w nim rozzuchwalenie wielkie, ogromna siła młodości, potrzeba ruchu i temperament szalony. W złotym świetle ze złotego jeziorka trocin migał jak zjawisko.
Górale przypatrywali mu się ciekawie z minami znawców.
– Is, is… – mówili jeden do drugiego.
Tuśka doznała dziwnego wrażenia.
Pierwszy raz widziała, żeby człowiek cywilizowany oddawał się z taką rozkoszą pląsom tanecznym.
Obtańcowywanie panien i pań w karnawale odbywa się zwykle ze strony mężczyzn z tak karawaniarskimi minami, że jedynie przerwa kolacji może to usposobienie grobowe rozpędzić. Przeto i damy, prowadzone jak na ścięcie, taki sam nastrój przybierają.
W takim wypadku taniec jest koniecznym dreptaniem albo szastaniem nóg w takt cyrkowej muzyki.
I nie ma nic śmieszniejszego jak twarze o wyrazie mędrców, przeznaczonych na wypicie cykuty, i nogi w lakierkach podrygujące pas aszantów udających się na wojnę.
Sprawia to wrażenie masek puszczonych w taniec korowodu, trupów zgalwanizowanych i rzuconych bezlitośnie w bezcelowym, tragiczno-komicznym rozpędzie.
Tuśce, opartej o ramę okna, przychodzą te myśli, gdy widzi tak aktora tańczącego naprzeciw niej „zbójnickiego” z dzikim jakimś zapałem i kultem dla tańca.
Sama doznaje jakiegoś podniecenia nerwowego i prąd młodości przebiega jej żyły. Nie tańczyła nigdy sama dla siebie, nie wie, co to jest wyładowywanie siły w impetycznym ruchu. Lecz zaczyna to odczuwać i dech w piersi wstrzymuje. Mężczyzna ten wiruje w przestrzeni, jakby smagał ją skrzydłami niewidzialnymi, które go unoszą w tym wirze. Kręci się teraz z coraz szaleńczą szybkością. Migają czarne pończochy jak dwa węże. Rękoma bije się po głowie i udach. Słychać plaskanie, jak by kto bił kijanką w wodę. Górale siedzą nieruchomi. Spoważnieli. Czują, że ten gość tańczy poważnie i po ichniemu.
– Is, is…