Gabriela Zapolska

Sezonowa miłość


Скачать книгу

go barwnym kilimkiem, kupionym na ulicy w Krakowie od Żyda w fezie, imitującego bez powodzenia Bułgara, ustawia dzbanek kołomyjski, znaleziony na półce w izbie, i za dwadzieścia centów nabywszy u Józka gałęzi smrekowych, urządza oryginalny bukiet.

      Kieruje nią pewien smak wrodzony. Pani Obidowska wyciąga z szopy religijnie po ostatnim suchotniku przechowaną japońską latarnię i barometr.

      – Majom… – mówi wspaniałomyślnie – niech se zawiesom, bele piknie im było.

      Wreszcie wszystko urządzone i Tuśka, rozpiąwszy białą parasolkę, zasiada na werandzie, obejmując ją w posiadanie.

      Postanawia kupić sobie leżak, aby już być zupełnie „po formie”. Owija głowę delikatnie muślinowym szalikiem i bierze w rękę Journal d'une femme de chambre.

      – Nie widać z gościńca tytułu – myśli – a że książka w żółtej okładce, tym lepiej! Będą wiedzieli, że czytam francuskie dzieła w oryginale.

      Zapomniała już o Klimatyce, o skargach na aktora, cała przejęta dziecinną prawie radością werandowej wystawy.

      Z drugiej strony stołu zasiada Pita.

      I ona rozpięła białą parasolkę, a ten lekki cień wydobywa tylko świeżość jej twarzyczki, delikatną i czystą jak płatek kamelii. Tuśka także ogromnie zyskuje w tym przyćmieniu białawym, a że ubrane są „do nitki i na ostatni guzik”, wyglądają jak dwie lalki za gablotką sklepową lub oleodruk familijny, zawieszony nad kanapą. Pita ogląda Baśń o Kasi, nie odczuwając wszakże przedziwnej piękności dzieła. Zaciekawiał ją jedynie ostatni pocałunek Kasi z królewiczem, który ma tak wysokie obcasy u pantofli.

      Lecz tak Tuśka, jak Pita przede wszystkim obserwowały i czuły, że są obserwowane. To było osią i głównym punktem ich myśli.

      Siedziały wyprostowane, godne, wdzięczne, en parade, roztaczając swe wdzięki typowych warszawianek z ogromną umiejętnością i pewnym taktem. Nie narzucały się, lecz zniewalały oko przechodniów i widzów. Dostroiły się do otoczenia. Nie miały w sobie nonszalancji miękkiej, pasującej raczej do wybrzeży morskich, foteli ze słomy, fal, błękitów i rozwianych skrzydeł mewy.

      To, co je otaczało, było proste w liniach, twarde w kolorycie. Należało więc przybrać ten sam genre, aby nie odskakiwać od tła. Wyczuły to instynktem i zastosowały się przedziwnie.

      I dlatego rzeczywiście ta weranda wykilimkowana, z wiechą smrekowych gałęzi i z tymi dwiema kobietami w prostych, ale mających linie sukniach, z baldachimami ich parasolek, stanowi wabną całość. I czuje się pewną wdzięczność dla Tuśki i Pity, że tak umieją przybrać sobą to nagromadzenie pniaków i belek nie psując ich powabu.

      Lecz upał jest wielki. Kurz na gościńcu bije tumanami. Dla zdrowia raczej należałoby zaszyć się w las, gdzie woń balsamiczna rozwłóczy swe czary po kępach mchów i rozmodlonych a cichych dzwonków lesistych.

      Któż jednak podziwiałby grację Tuśki i Pity, lśniący jedwab ich włosów, wyzyskaną linię sukni i możność wynajęcia werandy?

      Któż jednak?…

      XII

      Siedzą już tak dobrą godzinę, a na czołach ich pojawiają się kropelki potu.

      – Może się nudzisz, Pito? – mówi wreszcie Tuśka. – Zejdź i pobiegaj trochę.

      – Dziękuję mamusi, ja wolę siedzieć.

      – Widzisz, że te panienki naprzeciwko biegają, choć są starsze od ciebie.

      Pita zacisnęła usteczka z ironią. Miała szczególny, sobie właściwy sposób wydymania dolnej wargi. Nadawało to jej twarzyczce nieporównany wyraz tajonej pogardy.

      Obserwowała od pewnego czasu owe panienki w czerwonych bluzkach i maniery ich wydały się jej rubaszne i brzydkie. Ze skrzętnością mrówki znosiła owe spostrzeżenia do magazynu swych obserwacyj życiowych.

      – Taki ruch jest brzydki – myślała – należy się go wystrzegać. O!… ta druga bierze do ust szpilki od włosów, gdy poprawia rozpuszczone w biegu sploty. I to nieładnie wygląda. Nie będę tego robiła.

      I tak dalej snuje sobie cały swój katechizm układu ta mała dziewczynka, przewracając złociste obrazki, na których ukazują się kolejno to biały królewicz, to Kasia w kraciastej chuścinie.

      Nagle zadzwoniło, zawirowało.

      Aktor przeleciał na rowerze w stronę miasta.

      Jechał szybko, dojrzał jednak Tuśkę i Pitę na werandzie.

      Zrobiły na nim najwidoczniej pewne wrażenie, bo obejrzał się dwukrotnie.

      Tuśkę aż coś zadławiło w gardle i zarumieniła się gwałtownie. Starała się jednak opanować całą siłą. Nie mogła zrozumieć, dlaczego ten zuchwalec wprowadził ją w stan takiego pomieszania. Przypisała to jeszcze nie wygasłej obrazie i czuła się zadowolona, że mogła go sterroryzować wyższością poważniejszego mieszkania i możnością siedzenia na werandzie.

      Mimo woli jednak śledziła go, jak się oddalał na jasnej wstążce drogi, eskortowany niewielką chmurką kurzu, biegnącą za nim jak widmo psa wiernego.

      – Dokąd on tak pędzi? – myślała. – Może jedzie odwiedzić którąś z aktorek lub może…

      Widmo jakiejś chałupy góralskiej, a na progu siedząca dziewczyna smagła, silna, z krótkim stanem, długimi nogami, odziana w spódnicę jaskrawą, w serdak wyszywany silnie różową skirą…

      To właśnie owa „najładniejsza”, bo oczy ma czarne, zęby białe, włosy aż się lśnią, a cała jest jak młody smrek, co pachnie żywicą i halnemu wichrowi urąga, „bo je młody, bo je krzepki, bo je silny, bo je giętki”, i wicher nad nim przeleci jak orzeł nad wirchem i nic mu nie zrobi, ino gałązeczki co nieco poruszy…

      Może do niej, do tej chaty, co przypadła do górskiej ściany tuż koło potoku, pędzi tak „fryśko” ten młody zuchwalec i z roweru skoczy, do dziewczyny przypadnie, zajrzy jej w ślepie, w zęby – rozchichoce, o las się wypyta, czy daleko, czy gęsty, czy nie dobrze w takie skwarne południe w tym lesie, gdzie są miękkie mchy i liliowe dzwonki, gdzie się złotogłów czai i spod głazu jak złocisty świecznik wyrasta.

      Co ona na to odpowie, ta „najpiękniejsza” w sezonie, zakopiańska dziewczyna?

      Odpowie: hej, ręką oczy przysłoni, a spod ręki widne białe zęby jak u młodej wilczycy. I pójdą w dal.

      On przodem będzie prowadził rower, bo droga jest zła i wybojów pełna.

      Miną wille, sadyby, miną werandy, na których leżą panie w szlafrokach i goreją w słońcu japońskie latarnie…

      I znikną pod baldachimem świerków, gdzie chłód leśny aż dusi od zapachu, jakim jest przepojony, od zapachu mchów, paproci, kwiecia, szpilek smrekowych…

      I znikną…

      Tak myśli Tuśka, a po twarzy jej pod pudrem przesuwa się różowy obłok i pewna doza rozmarzenia.

      Nagle coś wpada pomiędzy nią i Pitę na stół, odskakuje, przewraca dzbanek z wiechą gałęzi i stacza się na ziemię.

      To piłka, rzucona ręką jednej z panien Warchlakowskich, skacze tak po werandzie.

      Pita spogląda z pogardą na piłkę.

      – Ona to umyślnie zrobiła… – oznajmia z powagą.

      – Widziałaś?

      – Tak, proszę mamusi. To ta najmłodsza. One już dawno tu ciągle patrzą, szepczą coś, a teraz piłką rzuciły.

      Spodziewa się, że matka rozgniewa się za ten zuchwały