Louis de Wohl

Niespokojny płomień


Скачать книгу

mnie potrzebuje. Ty tego nie rozumiesz i on również. Gdybyś był chrześcijaninem, Patrycjuszu, wiedziałbyś o co mi chodzi i nie musiałabym ci tego tłumaczyć. Ale w tej sytuacji muszę ci powiedzieć: być może mój najcięższy grzech polega na tym, że w najskrytszych zakamarkach serca nie potrafię sobie życzyć, by potrzebował mnie mniej.

      – Mówisz niczym wyrocznia delficka. On nie potrzebuje ani mnie ani ciebie, tylko pierwszorzędnego wykształcenia, a ja mu go nie mogę zapewnić. A nie mogę, ponieważ nie brałem łapówek, kiedy byłem dekurionem Tagasty. Na cienie bogów, ileż razy żałowałem, że ich nie brałem! Teraz Augustyn mógłby pojechać do Kartaginy, uczyć się prawa. Mógłby osiągnąć wszystko, co dla mnie nie było możliwe. Mógłby nawet zostać największym prawnikiem w Kartaginie. Mógłby zostać doradcą samego namiestnika, a nie włóczyć się z bandą młodych chuliganów. Niech przeklęte będą pieniądze! Niech przeklęta będzie moja głupota! Gdybym wziął łapówkę od starego Skaurusa, kiedy miałem zdecydować o tym podatku od soli...

      – Nic dobrego by z tego nie wynikło.

      – Ba, babskie gadanie. Najbardziej szanowane kariery rozpoczęły się od kilku dobrych, soczystych łapówek. Ale ja nie byłem pewien, czy stary Skaurus potrafi trzymać gębę na kłódkę, zresztą chłopak był wtedy jeszcze niemowlęciem i tylko wrzeszczał całe noce i pół dnia. Powinienem być bardziej ambitny. Powinienem piąć się w górę po trupach i nie oglądać się na skutki.

      Ostrze jej milczenia. Ale po chwili przemówiła, powoli, ważąc każde słowo nim pozwoliła, by przerwało jej ciszę,

      – Kartagina jest bardzo niebezpieczna. Ale możesz mieć rację, Patrycjuszu. Nie wiem. Rzecz w tym, że nie mogłabym z nim jechać.

      – Gdybyż to była jedyna przeszkoda! Masz pojęcie, ile by to kosztowało? Już dziesięć lat temu to była niezwykle kosztowna sprawa, a teraz koszty utrzymania wzrosły zupełnie absurdalnie. Tyle razy wszystko obliczałem. Beznadziejna sprawa.

      – Byłby tam sam, wystawiony na pokusy chciwości, żądzy i zła...

      – A ty chcesz, żeby kim został, biskupem? Drugim świętym Cyprianem? Gdyby nawet chciał zostać biskupem i tak musiałby najpierw pojechać na studia do Kartaginy, bez względu na tamtejsze pokusy! Przeszkodą są pieniądze, kobieto. Pieniądze, nic innego.

      Odetchnęła głęboko. Zupełnie jakby musiała zebrać całą odwagę, żeby wypowiedzieć to jedno słowo.

      – Romanianus.

      Popatrzył na nią, zaskoczony.

      – Romanianus? Co chcesz przez to powiedzieć? Och, rozumiem! No tak, on na pewno ma pieniądze, ale dlaczego niby miałby je dać mnie? Nie zajmuję teraz stanowiska, na którym mógłbym mu się jakoś odwdzięczyć.

      – Nie sądzę, żeby tego od ciebie oczekiwał.

      – Ale dlaczego? Przecież nie jest chrześcijaninem?

      – Nie, nie jest. Ale w swoich czynach jest. To dobry człowiek. Lubi Augustyna. Sądzę, że nam pomoże.

      – Ale nie rozmawiałaś z nim o tym, prawda?

      – Nie przystoi mi coś takiego.

      – Też jestem tego zdania. Choć pomysł jest dobry. Tak, to naprawdę dobry pomysł. Pójdę i go poproszę.

      Niewyraźny cień podniósł się z ławki.

      – Teraz? O tej porze?

      – Czemu nie? Romanianus nie chodzi wcześnie spać. Pewnie siedzi nad dzbanem caecubana albo falernum i czyta jakiegoś wesołego filozofa, albo przygląda się tańcom niewolnic. Jego syn ma dopiero sześć lat. Teraz już pewnie śpi. Powiem mu, że jeśli opłaci Augustynowi studia w Kartaginie, skorzysta na tym, bo potem Augustyn będzie mógł uczyć małego Licencjusza! To dobra droga. Bez względu na to, jak dobrzy są bogacze, zawsze chcą mieć pewność, że dostaną coś w zamian za swoje pieniądze. Idę. A na twoim miejscu, żono, nie wystawałbym tutaj dłużej, czekając na Augustyna.

      Augustyn ścisnął mocno smukłą dłonią ramię Alipiusza. Obaj zamarli w bezruchu, z rękami założonymi na plecach i brodami spuszczonymi na piersi. Ich ciemne tuniki zlewały się z ciemnymi liściami oleandrów.

      Patrycjusz minął ich, nie rozglądając się ani na prawo, ani na lewo. Odczekali, aż jego cień zniknie na drodze do domu Romanianusa. Miał przed sobą jakiś kwadrans spaceru.

      – Dobranoc, Alipiuszu – powiedział Augustyn zimno.

      – Co? Och, dobranoc.

      Alipiusz ruszył w stronę drogi. Po jakichś dziesięciu krokach obejrzał się i zobaczył, że Augustyn podszedł do matki. Po cichu, na palcach, wrócił do krzaka oleandra. Był ciekaw, co oni sobie teraz powiedzą. Zawsze był tego ciekaw. Czuł, że coś go ciągnie do tego krzaka oleandra, jakby właśnie ważyły się decyzje o jego losie. I rzeczywiście tak było, choć nie miał o tym jeszcze pojęcia.

      – Matko, w czym ci to pomoże, jeśli powiem ci, gdzie byłem i kogo spotkałem?

      – Ale... ale nie byłeś z kobietą, prawda, Augustynie?

      Roześmiał się.

      – Nie tym razem, mamo.

      – Augustynie, mnie bardzo trudno o tym rozmawiać...

      – Więc po co zaczynasz?

      – Ponieważ jesteś w niebezpieczeństwie, mój synu, a w przyszłości stanie się ono jeszcze większe.

      – Masz na myśli Kartaginę?

      – Skąd wiesz? Podsłuchiwałeś!

      – Daj spokój, mamo, trudno było nie słyszeć. Nie moja wina, że ojciec przemawia jak retor z trybuny, choć ma za publiczność jedną osobę.

      – Nie masz dla ojca wiele szacunku.

      – Mam go dostatecznie wiele, zapewniam cię, matko. Myślisz, że zdobędzie pieniądze od Romanianusa? Bardzo chcę pojechać do Kartaginy. Mam dość zabaw z chłopkami-roztropkami z tej mieściny, zapomnianej przez bogów i ludzi.

      – Nie wiem. Romanianus to dobry człowiek. Może się tak stać, że pojedziesz do Kartaginy, i to sam. Augustynie, błagam cię, unikaj kobiet. Ja... ja wiem, że nie jesteś już dzieckiem, chłopcem, ale nie jest oznaką wielkości u mężczyzny, jeśli traci czas na kobiety pozbawione cnoty. Ani oznaką siły. To słabość.

      Augustyn uśmiechnął się sarkastycznie.

      – Bez tej słabości matko, nigdy bym się nie urodził. Ani ty, ani ojciec. Mam wrażenie, że wiele można by powiedzieć na obronę tej słabości.

      – Małżeństwo to zupełnie inna kwestia, mój synu. Małżeństwo to rzecz święta, pobłogosławiona przez Boga. Ale nie możesz się jeszcze ożenić, bez względu na to, jak bardzo gotuje się w tobie młoda krew. To... to by ci uniemożliwiło studia, karierę, pozbawiłoby cię pozycji w świecie. Byłbyś przykuty do domu. Musiałbyś przyjmować każdą pracę, aby zapewnić byt żonie, a później i dzieciom. Ja... być może nie powinnam tak mówić... nie wiem. Tak bardzo pragnę, byś w pełni wykorzystał dary, które otrzymałeś, mój synu. A jednak, jeśli pojedziesz do Kartaginy...

      – Nie martw się, matko. Nie mam zamiaru się żenić. To, co dotąd widziałem, każe mi się zastanawiać, po co ludzie to robią. A jeśli chodzi o te kobiety pozbawione cnoty, to tylko takie babskie gadanie. Wiem, jak mam postępować... No cóż, dobranoc, matko. Mam nadzieję, że ojciec znajdzie drogę do domu... Mówiono mi, że Romanianus ma dobrą piwnicę. Idę do łóżka. Minie wiele godzin, nim wróci. Dobranoc.

      Powoli odszedł i zniknął w głębi domu.

      Matka nie poszła za nim. Westchnęła głęboko. Uniosła w górę twarz, która