Kłapnął zębami, czym mnie rozbawił. – Co sprawiało ci najwięcej trudności, kiedy zaczęłaś się uczyć?
– Nazwy waszych miast. Co za koszmar! – jęknęłam. Puścił moją dłoń i chwycił drugą, dotykając opuszkami mój kciuk oraz najmniejszy palec. Całował wnętrze mojej dłoni. Dotykał ustami skóry zrogowaciałej od trzymania ostrzy nurtu. Dziwne, że taki prosty gest w zetknięciu z tak twardą częścią mojego ciała nasycał mnie niemal całkowicie. Tchnął nowe życie w każdy mój nerw.
Westchnęłam pogodzona.
– No dobrze, wymienię je. Hessa, Shissa, Osoc – powiedziałam. – Pewien kanclerz nazywał Hessę sercem Thuvhe. Nazywał się Kereseth.
– Jedyny kanclerz Kereseth w historii Thuvhe – stwierdził Akos, przykładając moją dłoń do swojego policzka. Podniosłam się na łokciu i pochyliłam nad nim. Moje włosy, tylko z jednej strony długie, bo z drugiej nosiłam srebrną dermę, osłoniły nasze twarze. – Tyle o nim wiem.
– Przez wiele lat na Thuvhe tylko dwie rodziny dysponowały swoimi losami – wyjaśniłam. – I nie licząc tego jednego wyjątku, los zawsze wybierał kogoś z rodziny Benesit. Czy nie wydaje ci się to dziwne?
– Może nie nadajemy się do rządzenia.
– Może los was ceni – odpowiedziałam. – Może władza to przekleństwo.
– Los nigdy mnie nie cenił – stwierdził łagodnie. Tak łagodnie, że prawie nie zrozumiałam, co chciał mi przekazać. Jego los – trzecie dziecko z rodziny Keresethów umrze, służąc rodzinie Noaveków – kazał mu zdradzić jego dom i rodzinę, służyć nam i dla nas umrzeć. Czy mógł dostrzegać w tym coś więcej niż niedolę?
Pokręciłam głową.
– Przepraszam. Nie sądziłam…
– Cyra – szepnął i zamilkł, marszcząc brwi. – Czy właśnie mnie przeprosiłaś?
– Znam pewne słowa – odparłam z grymasem niezadowolenia na twarzy. – Nie jestem pozbawiona manier.
Zaśmiał się.
– Wiem, jak brzmią „odpady” po essanderyjsku. Co nie znaczy, że wypowiadam je we właściwym momencie.
– No dobrze, cofam przeprosiny! – Pstryknęłam go w nos, i to mocno. Odsunął się, wciąż chichocząc.
– Jak brzmią „odpady” po essanderyjsku?
Powiedział. Słowo to brzmiało jak odbite w lustrze, wypowiedziane normalnie i od tyłu jednocześnie.
– Odkryłem twoją słabość – dodał. – Mogę dręczyć się wiedzą, której nie posiadasz. Strasznie się wtedy dekoncentrujesz.
Zastanowiłam się.
– Niech będzie, możesz znać jedną z moich słabości… biorąc pod uwagę to, że sam masz ich wiele.
Uniósł pytająco brwi, więc zaatakowałam go palcami, dźgając w lewy bok tuż pod łokciem, w prawy nad biodrem, wreszcie w ścięgno za prawą nogą. Poznałam jego czułe miejsca, kiedy razem trenowaliśmy – nie chronił ich zbyt dobrze lub wzdrygał się, kiedy w nie obrywał. Teraz jednak drażniłam się z nim w łagodniejszy sposób, wywołując śmiech zamiast bólu.
Złapał mnie za biodra i wciągnął na siebie. Kilka jego palców znalazło się pod paskiem moich spodni. Tego rodzaju zmagania nie przeszkadzały mi. Podparłam się na kocu po obu stronach jego głowy i powoli opuściłam, by go pocałować.
Całowaliśmy się zaledwie kilka razy. Nikogo innego nie całowałam, więc wciąż było to dla mnie nowością. Tym razem odkryłam krawędź jego zębów i czubek języka; poczułam jego kolano pomiędzy moimi nogami oraz ciężar jego dłoni na karku. Przyciągała mnie bliżej, głębiej, szybciej. Nie oddychałam, nie chciałam marnować czasu, więc po chwili zaczęłam dyszeć tuż przy jego szyi, czym go rozbawiłam.
– To dobry znak – powiedział.
– Nie bądź zbyt pewny siebie, Kereseth!
Nie zdołałam się nie uśmiechnąć. Lazmet i wszystkie pytania dotyczące mojego pochodzenia nagle straciły na ważności. Czułam się bezpieczna. Dryfowałam w statku pośrodku nicości razem z Akosem Keresethem.
A potem rozległ się krzyk. Gdzieś z głębi statku. Brzmiał jak jego siostra, Cisi.
ROZDZIAŁ 2 CISI
WIEM, JAKIE TO UCZUCIE PATRZEĆ NA ŚMIERĆ własnej rodziny. W końcu nazywam się Cisi Kereseth.
Widziałam, jak mój ojciec umiera na podłodze w naszym salonie. Widziałam, jak żołnierze Shotet zabierają Eijeha i Akosa. Widziałam, jak mama blaknie niczym tkanina wystawiona na działanie słońca. Niewielu rzeczy nie rozumiem w stracie. Nie potrafię jej jednak wyrazić tak jak inni ludzie. Mój dar nurtu trzyma mnie w szachu.
Czasami zazdroszczę Isae Benesit, kanclerz Thuvhe i mojej przyjaciółce, że pozwala sobie na rozpacz. Pozbywa się wszystkich emocji, a potem zasypiamy tuż przy sobie w kambuzie statku banitów Shotet.
Kiedy się budzę, bolą mnie plecy. Najwidoczniej zbyt długo kuliłam się przy ścianie. Wstaję i przechylam się w lewo, a potem w prawo. Obserwuję ją.
Isae nie wygląda dobrze. Całkowicie ją rozumiem. Przecież jej siostra bliźniaczka Ori odeszła zaledwie dzień wcześniej. Zginęła na arenie wśród Shotet łaknących jej krwi.
Teraz nie czuje się dobrze. Tekstura wokół niej wydaje się zbrukana niczym zęby, których nie wyszczotkowano. Jej wzrok krąży po pokoju, tańczy po mojej twarzy i ciele, lecz nie tak, bym się zarumieniła. Próbuję ją uspokoić. Za pomocą daru nurtu posyłam jej kojące myśli, zupełnie jakbym owijała ją jedwabną nicią. Mam jednak wrażenie, że na niewiele się to zdaje.
Mój dar jest dość dziwny. Nie wiem, jak Isae się czuje, ale odbieram ją niczym teksturę unoszącą się w powietrzu. Nie mogę kontrolować jej samopoczucia, choć mogę posyłać jej sugestie. Czasami wymaga to kilku prób albo zmiany sposobu myślenia. Więc zamiast jedwabiu, który nie przynosi efektów, próbuję wody. Ciężkiej i falującej.
To pomyłka. Isae zamknęła się w sobie. Czasami na osobę, której uczucia są niezwykle intensywne, bardzo trudno jest wywrzeć wpływ.
– Cisi, mogę ci zaufać?
Mogę to w języku thuvhe zabawne słowo. Oznacza móc, mieć powinność i musieć jednocześnie. Trzeba domyślić się jego znaczenia na podstawie kontekstu. Czasami prowadzi to do nieporozumień, dlatego ludzie pochodzący z innych planet nazywają nasz język „śliskim”. Cóż, ludzie z innych planet są leniwi.
Więc kiedy Isae Benesit pyta w języku mojej matki, czy może mi zaufać, nie jestem pewna, co ma na myśli. W każdym razie mogę udzielić tylko jednej odpowiedzi.
– Oczywiście.
– Mówię szczerze, Cisi – wyjaśniła półszeptem, którego używa, kiedy mówi serio. Lubię ten ton. Sposób, w jaki szumi mi w głowie. – Jest coś, co muszę zrobić, i zależy mi, byś poszła ze mną. Tylko boję się, że nie będziesz…
– Isae – przerywam jej. – Jestem tu dla ciebie. Cokolwiek zechcesz. – Palcami delikatnie dotykam jej ramienia. – Dobrze?
Kiwa głową.
Próbuje wyprowadzić mnie z kambuza, więc staram się nie stanąć na żadnym z noży. Kiedy Isae się tu zamknęła, wywaliła na ziemię zawartość szuflad. Niszczyła wszystko, co wpadło jej w ręce. Podłogę przykrywają skrawki materiałów, okruchy szkła, połamane kawałki plastiku i rozwinięte bandaże. Jakoś jej za