mnie po twarzy. Ściągnąłem go z siebie i wrzasnąłem:
– Ojej! Co to ma być?!
Spojrzeliśmy z matką na siebie i oboje wybuchnęliśmy śmiechem, choć po policzku ciekła mi krew. Wreszcie matka miała dowód, że Mooki to niezwykły kot.
Po zawierusze wojennej moi rodzice najbardziej pragnęli spokoju i bezpieczeństwa. Matka, wysoka kobieta o szerokich ramionach, silna i zaradna, była tradycyjną Hausfrau, utrzymującą w domu nieskazitelny porządek i czystość. Zwijała dywany i na kolanach szorowała szczotką i mydłem drewnianą podłogę, a potem wycierała ją do sucha szmatami. Maniacko dbała o to, żeby nasze ubrania wisiały porządnie na wieszakach, a pościel i ręczniki były starannie złożone, z kantami ostrymi jak brzytwa. Na tyłach domu uprawiała buraki, ziemniaki i jagody, żebyśmy mieli co jeść, a jesienią robiła przetwory i kisiła kapustę na zimę. Trzymała to wszystko w słojach z grubego szkła. Gdy ojciec o dwunastej trzydzieści wracał do domu z posterunku, mama czekała z obiadem, a potem, kiedy wracał punkt osiemnasta – z kolacją.
Zajmowała się też finansami. Ponieważ wcześniej pracowała w urzędzie, była doskonale zorganizowana, dobrze pisała i liczyła. Co miesiąc, gdy ojciec przynosił wypłatę, zostawiała mu pięćset szylingów na drobne wydatki, a resztę przeznaczała na życie. Prowadziła całą rodzinną korespondencję i opłacała co miesiąc rachunki. Raz do roku, zawsze w grudniu, zabierała nas na zakupy. Jechaliśmy autobusem do domu towarowego Kastner und Ohler tuż za następnym wzniesieniem, w Grazu. Stary budynek miał tylko dwa albo trzy piętra, ale dla nas był wielki jak Mall of America. Były tam schody ruchome i winda ze szkła i metalu, więc gdy wjeżdżaliśmy na górę, widzieliśmy wszystko. Mama kupowała nam tylko niezbędne rzeczy, ubrania, koszule, bieliznę, skarpetki i tym podobne, które następnego dnia dostarczano nam do domu, zapakowane w brązowy papier. Nowością były wówczas zakupy na raty i matka z przyjemnością z nich korzystała, płacąc co miesiąc ułamek należności, aż uregulowała ją do końca. Ten rodzaj zachęty do kupowania w przypadku takich osób jak moja mama stanowił dobry sposób stymulowania rozwoju gospodarki.
Matka radziła sobie także z problemami zdrowotnymi, mimo że ojciec potrafił udzielić pierwszej pomocy. Brat i ja przeszliśmy chyba wszystkie możliwe choroby dziecięce, od świnki przez szkarlatynę po odrę, więc mama miała doświadczenie. Nic nie mogło jej powstrzymać: którejś zimowej nocy, gdy byliśmy jeszcze bardzo mali, Meinhard dostał zapalenia płuc, a nie można było wezwać lekarza ani karetki pogotowia. Mama zostawiła mnie więc w domu z ojcem, a sama wzięła zawiniętego Meinharda na plecy i pokonała ponad trzy kilometry w śniegu, żeby zanieść go do szpitala w Grazu.
Ojciec miał bardziej skomplikowaną osobowość. Potrafił być wspaniałomyślny i czuły, szczególnie wobec matki. Bardzo się kochali. Widać to było po sposobie, w jaki podawała mu kawę, a on ofiarowywał jej drobne upominki, przytulał ją i klepał po pupie. Nas także kochali, zawsze zabierali mnie i Meinharda do swojego łóżka i tulili, szczególnie gdy baliśmy się burzy.
Jednak raz na tydzień, zwykle w piątkowy wieczór, ojciec wracał do domu pijany. Nie było go do drugiej, trzeciej albo czwartej w nocy, ponieważ pił z miejscowymi, zawsze przy tym samym stole w gospodzie, często nawet z księdzem, dyrektorem szkoły czy burmistrzem. Budził nas w nocy, bo walił wściekle do drzwi i krzyczał na matkę. Gniew szybko mijał i nazajutrz ojciec był do rany przyłóż, zabierał nas na obiad albo dawał prezenty na zgodę. Ale gdy my nabroiliśmy, spuszczał nam lanie.
Wszystko to wydawało nam się zupełnie normalne: każdy ojciec wymierzał dzieciom kary fizyczne i przychodził do domu pijany. Gospodarz, który mieszkał niedaleko nas, targał syna za uszy i gonił go z cienką, giętką rózgą namoczoną wcześniej w wodzie, aby razy bardziej bolały. Picie alkoholu było elementem braterstwa. Czasami mężczyźni zapraszali nawet żony i dzieci, żeby przyłączyły się do nich w gospodzie. Dzieciaki zawsze czuły się uhonorowane, gdy mogły usiąść z dorosłymi i dostać deser. Pozwalano nam też pójść do sąsiedniej izby, napić się coca-coli i pograć w gry planszowe, pooglądać czasopisma albo telewizję. Siedzieliśmy tam do północy i myśleliśmy sobie: O rany, to jest dopiero życie!
Po latach zrozumiałem, że pod tą Gemütlichkeit kryły się gorycz i strach. Dorastaliśmy wśród mężczyzn, którzy czuli się nieudacznikami. Ich pokolenie doprowadziło do drugiej wojny światowej i ją przegrało. Ojciec odszedł z żandarmerii i wstąpił do policji w armii niemieckiej. Służył w Belgii i we Francji, a także w Afryce Północnej, gdzie złapał malarię. W 1942 roku w Leningradzie, w najbardziej krwawej bitwie tej wojny, o mało nie został wzięty do niewoli. Budynek, w którym przebywał, został wysadzony przez Rosjan. Ojciec przez trzy dni leżał uwięziony pod gruzami. Miał przetrącony kręgosłup i odłamki szrapnela w obu nogach. Spędził wiele miesięcy w szpitalu, zanim doszedł do siebie na tyle, aby wrócić do Austrii i wstąpić do policji cywilnej. A kto wie, jak długo leczył rany psychiczne, biorąc pod uwagę to wszystko, czego był świadkiem. Słyszałem, jak mężczyźni mówili o tym, gdy się upijali, i mogę sobie wyobrazić, jak bolesne były dla nich te wspomnienia. Zostali pokonani i bali się, że pewnego dnia wkroczą Rosjanie i zabiorą ich, by odbudowywali Moskwę czy Stalingrad. Byli przepełnieni gniewem. Próbowali tłumić wściekłość i uczucie poniżenia, ale nie mogli wyzbyć się rozczarowania.
Zastanówcie się: obiecuje wam się, że będziecie obywatelami nowego potężnego imperium, że każda rodzina będzie miała wszelkie najnowsze wygody. A zamiast tego wracacie do zrujnowanego kraju, gdzie prawie nie ma pieniędzy, brakuje jedzenia, gdzie wszystko trzeba odbudować. Są tam wojska okupacyjne, więc nie jest się panem na własnej ziemi. A co najgorsze, trudno poradzić sobie z tym, co się przeżyło. Jak można odreagować tę niewiarygodną traumę, jeśli nikomu nie wolno o niej mówić?
Trzecia Rzesza została oficjalnie wymazana z historii. Wszyscy urzędnicy państwowi – lokalni pracownicy administracji, nauczyciele, policjanci – musieli przejść tak zwaną denazyfikację. Przesłuchiwano takiego kogoś, a potem weryfikowano jego zeznanie, żeby stwierdzić, czy był zagorzałym nazistą i czy mógł popełnić zbrodnie wojenne. Wszystko, co miało związek z nazizmem, podlegało konfiskacie: książki, filmy, plakaty, nawet osobiste zapiski i zdjęcia. Trzeba było oddać każdą taką rzecz, wojna musiała być wymazana z pamięci.
Meinhard i ja nie byliśmy tego świadomi. W domu mieliśmy piękną książkę z obrazkami, którą pożyczaliśmy, żeby odgrywać księdza: udawaliśmy, że to Biblia, bo była większa niż nasze Pismo Święte. Jeden z nas otwierał ją, podczas gdy drugi odprawiał mszę. Ta książka była albumem do samodzielnego uzupełniania, mającym propagować wspaniałe osiągnięcia Trzeciej Rzeszy, podzielonym na rozdziały poświęcone robotom publicznym, cudownym nowym okrętom, nowym pomnikom, wielkim bitwom stoczonym w Polsce. W każdym z takich rozdziałów znajdowały się ponumerowane puste strony i gdy szło się do sklepu, aby coś kupić albo zainwestować w obligacje wojenne, dostawało się zdjęcie z odpowiednim numerem, które należało wkleić do albumu. Kiedy zebrało się już całą kolekcję zdjęć, dostawało się nagrodę. Uwielbiałem strony, które ukazywały fantastyczne dworce kolejowe czy potężne lokomotywy buchające parą, fascynowała mnie też fotografia przedstawiająca dwóch mężczyzn jadących po torach drezyną z ręcznym napędem – symbolizowała dla mnie przygodę i wolność.
Meinhard i ja nie mieliśmy pojęcia, na co patrzymy, aż pewnego dnia, gdy mieliśmy bawić się w księdza, okazało się, że album zniknął. Szukaliśmy go wszędzie. Wreszcie spytałem matkę, gdzie podziała się ta piękna książka, przecież to była nasza Biblia! Ale mama odpowiedziała krótko:
– Musieliśmy ją oddać.
Później zagadywałem ojca: „Opowiedz mi o wojnie”, albo wypytywałem