Ziemowit Szczerek

Przyjdzie Mordor i nas zje


Скачать книгу

wian

Ziemowit SzczerekPrzyjdzie Mordor i nas zje,czyli tajna historia SłowianKorporacja Ha!art 2013

      Ziemowit Szczerek, Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian [wersja ePub / MOBI]

      Wydanie I

      Kraków 2013

      ISBN (ebook) 978-83-62574-99-5

      Copyright © by Ziemowit Szczerek, 2013

      Copyright © for this Edition by Korporacja Ha!art, 2013

      Redaktor serii: Piotr Marecki

      Redakcja i korekta tomu: Marcin Piątek

      Projekt okładki: Balbina Bruszewska

      ePub, MOBI: Arkadiusz Wierzba

      Wydawnictwo i księgarnia:

      Korporacja Ha!art

      pl. Szczepański 3a, 31-011 Kraków

      tel. +48 (12) 4228198, 0606303850

      mail: [email protected]

      http://www.ha.art.pl/

      Ja was przepraszam, panowie, ja was bardzo przepraszam.

      Tak nie miało być.

Józef Piłsudski do Ukraińców wyrolowanych przez Rzeczpospolitą.Obóz internowania w Szczypiornie, 15 maja 1921 roku.

      1

      O ja

      Pogranicznik w czapie jak dekiel od studzienki ściekowej patrzył na mój paszport.

      – Łukasz Ponczyński – przeczytał.

      – No tak – powiedziałem – nic nie poradzę.

      – Narkotyków nie masz? – spytał polszczyzną dziwnie pozbawioną akcentu i ten brak akcentu nie pasował do jego niezgrabnego munduru, do tej jego czapki o średnicy koła od roweru, do której przypięty tryzub też zresztą nie pasował, bo tryzub to pasuje do czapki austriackiego wzoru, a nie do tej radzieckiej stolnicy.

      – Czego? – spytałem, gapiąc się na tę czapkę. – Narkotyków? A co to?

      Uśmiechnął się i przez chwilę w tym uśmiechu przypominał Eugeniusza Bodo z przedwojennych plakatów. Wbił mi pieczątkę do paszportu. – A na Ukrainę po co? – spytał jeszcze Bodo.

      – Kości przodków wycałować – odpowiedziałem, choć specjalnie przodków na Ukrainie nie miałem. Pogranicznik się roześmiał.

      – Idź – powiedział, przesuwając paszport w moją stronę po blacie obłażącym z politury – całuj.

      Na busiki mówiło się tu „marszrutki”. Tak mi powiedział Hawran, który na Ukrainie był już wcześniej. Teraz szliśmy we dwóch przez przykurzony, nierówny majdan. Rozglądałem się. Pierwszy raz widziałem tę poradziecką przestrzeń. Świat, który do tej pory mogłem sobie jedynie wyobrażać, nabierał kształtu, i to jakiego. Niektórzy faceci chodzili po nim w domowych kapciach w kratę. Jezus wymalowany na ścianie cerkwi był ciemny jak Kaukaziec. Od blaszanych kopuł rżnęło po oczach słońce.

      Gapiłem się ukradkiem na ruskich bojczików w czarnych spodniach i mokasynach. Pierwszy raz zobaczyłem ich w naturalnym środowisku. Bojcziki emanowali bandyckim spokojem, ale widać było, że wystarczy sekunda, jeden impuls, pół impulsu, by dostali korby. Czułem to. Stali, charchali pod nogi i omawiali coś półgłosem, strzelając wokół białkami oczu.

      A marszrutki to były stare mercedesy sprintery, fiaty ducato czy volkswageny transportery. Były jak woły pociągowe: wielkie, zakurzone, szeroko rozklapłe od ciągłego przeciążenia. Na bokach niektórych wypisane było coś po niemiecku: a to KREUZBERG KEBAB MUSTAFA, a to WURST UND SCHINKEN GmBH. Wyglądały jak sprzedane w jasyr. Musiały zapomnieć o swoim dawnym, szczęśliwym życiu na Zachodzie, o równych szosach i automatycznych myjniach, o garażach i odkurzaniu tapicerki miękkimi dłońmi. Tutaj zaprzęgnięte były do wolej pracy w brudzie i znoju aż do śmierci. Los rabski. Ich metalowe kości miały w to błoto już na wieki wsiąknąć i nigdy nawet niczego nie użyźnić. Mercedesy sprintery i volkswageny transportery już nigdy nie miały ujrzeć wylizanego vaterlandu, alles ist verloren, alles ist kaputt. I stały teraz, kaputnięte takie, w tym żółtym upale, który zalewał zachodni skraj Ukrainy.

      Karoseria naszej marszrutki, na której desce rozdzielczej leżała tekturka z napisem „LWIW”, rozgrzana była jak blacha w starej kuchni. Nie dało się jej dotknąć. Chłonąłem tę nową rzeczywistość, zagęszczoną w upale jak kisiel.

      Władowaliśmy plecaki na pakę i usiedliśmy. W rozgrzanym, pustym jeszcze wnętrzu tańczyły drobinki kurzu. Pachniało skajem siedzeń, smarem i benzyną. To był przyjemny zapach.

      Kierowca miał przedramiona całe w zielonych tatuażach. Był tam jakiś rekin, jakaś syrena. Patrzyłem, czy ma Lenina, ale nie miał. Całe szczęście, że choć gwiazda była. Nie poruszył się, dopóki całej marszrutki, od ściany do ściany i od podłogi po sufit, nie wypełniło różowe ludzkie ciało odziane w spraną bawełnę. Dopiero wtedy drgnęły mu mięśnie pod tymi zielonymi dziarami. Wrzucił pierwszy bieg i marszrutka ruszyła. Wydawało się przez chwilę, że ten przeciążony z pięć razy busik wypieprzy się jak długi na wymęczony asfalt, ale po chwili złapał pion i jakimś cudem wytoczył się z majdanu na szosę.

      Było gorąco i duszno, a okien otworzyć nie pozwalali Gdy próbowałem, to pół marszrutki zaczęło na mnie wrzeszczeć, żebym zamknął, bo wszystkich zawieje i pomrą. Babuszki na mnie krzyczały, krzyczeli młodzi kolesie z butami w szpic, krzyczały dziewczynki z zawieszonymi na szyjach komórkami, z których dobiegało bzyczące ruskie dicho.

      – Zostaw – powiedział Hawran ze zblazowaną miną znawcy tematu – to nic nie da. Tutaj nie wolno otwierać okien. W autobusach, pociągach. Nie wolno i już. Zakazane. U nas się mlekiem nie popija mięsa i wodą owoców, a tutaj się nie otwiera okien w czasie jazdy. Siadaj na dupie i uszanuj.

      Tak, Hawran już kiedyś był na Ukrainie. I z tego powodu robił teraz za mędrca-przewodnika.

      Wrócił z tej Ukrainy jak traper z dzikich gór i tak długo opowiadał w Krakowie o cudach i niesamowitościach podróży, że w końcu się z nim wybrałem – zobaczyć na własne oczy. I oto jestem.

      Za brudnymi firankami ciągnęła się Galicja. Teraz już ukraińska, nie polska. I wyglądało to wszystko tak, jakbym wjechał na teren historii alternatywnej własnego kraju. Tak zresztą było przecież naprawdę.

      A potem zaczął się Lwów.

      To miasto nie powinno istnieć – myślałem, patrząc przez okno. Polski mit jego stracenia jest tak mocny, że po prostu nie powinno go być. A ono stało sobie w najlepsze i w dodatku bezczelnie wyglądało mniej więcej tak, jak wyglądało przed swoją regionalną apokalipsą…

      Od razu, gdy tylko wysiedliśmy z marszrutki na lwowskiej ziemi, Hawran poleciał do apteki, kupić ten legendarny balsam Wigor, o którym tyle już zdążyłem od niego usłyszeć.

      – Ten Wigor – mówił Hawran – to jest formalnie niby lekarstwo, dlatego można go kupić tylko w aptece. Nie wiem na co to lekarstwo, na coś tam, wyciąg z dwunastu ziół, dwunastu ukraińskich wojowników, men, a działa jak bałtycka herbatka z Pielewina, kokaina z wódką. Wszyscy Polacy, co przyjeżdżają do Lwowa, to tu piją.

      Usiedliśmy na jakimś koszmarnym placu zabaw, pełnym kiepów, porozbijanych butelek. Zaraz obok stał pomnik Stepana Bandery. Bandera był w krawacie i w rozwianym, rozpiętym prochowcu i miał taką minę, jakby stojąc na przystanku tramwajowym, zorientował się, że nie wyłączył żelazka. Był desperacko gigantyczny i budził przede wszystkim rozczulenie w swoim przerośnięciu i zagubieniu.

      Usiedliśmy, i Hawran rozrobił balsam Wigor z kwasem chlebowym. Piliśmy, patrząc, jak po placu wolno spacerują ludzie. Idealnie pasujący do otoczenia. Tak samo jak ono ledwo ledwo zbierający własne kształty do kupy.

      No ale balsam faktycznie działał. Piłem go i – faktycznie –