Ziemowit Szczerek

Przyjdzie Mordor i nas zje


Скачать книгу

i nogami wyrastającymi z dżinsowych spodni obciętych w samym kroku. Miała czarne, bardzo czarne oczy. Jakby ktoś jej wystrzelił dwie dziury w głowie. A zaraz za nią pop. Rozmawiali po ukraińsku. Pop miał taką minę, jakby się zastanawiał, gdzie by tu ją zaciągnąć, żeby dało radę ją spokojnie stuknąć. Był ewidentnie rozczarowany, gdy dziewczyna podeszła do kolesia z aparatem i go objęła. Polak i Ukrainka. Fotograf obserwował spojrzenia, jakimi oblepialiśmy krótkowłosą i nałożył na siebie uśmieszek charakterystyczny dla chłopaków niewyobrażalnie pięknych dziewczyn – wymuszonego pobłażania i nieszczerej ironii.

      – Wy do Schulza? – spytał. – Miejsce, gdzie go zabili poznacie po zniczu. Bo go zapaliłem – pochwalił się.

      – Ojczyzna ci tego nie zapomni – Hawran poklepał go po ramieniu, a udom i łydkom puścił oko. Dziewczyna spojrzała na niego z pogardą. Tymi wystrzelonymi dziurami.

*

      Był znicz, był. Stał pod schodami piekarenki, której szyld głosił „Swiżyj chlib”. Nawet się palił. To w tym miejscu zwłoki Schulza leżały przez cały dzień, bo Niemcy z jakiegoś powodu nie pozwolili ich stamtąd zabrać. Próbowałem sobie to wyobrazić. Jego, leżącego, małego, czarniawego, w ciężkim, zimowym płaszczu – ale nic z tego nie wyszło. Tak samo jak nie mogłem sobie tutaj wyobrazić tych erotycznych korowodów z Xięgi Bałwochwalczej. To musiałoby wyglądać po prostu głupio. No, ale trudno w ogóle było sobie wyobrazić w Drohobyczu cokolwiek, co działo się przed czasami radzieckimi. Nawet Galicję. Związek Radziecki przywalił Galicję swym kostropatym cielskiem, i to cielsko nadal tu leżało, bo choć zdechło, to nie było jak go pochować.

      Poszedłem więc do apteki po balsam Wigor, a Hawran do spożywczaka po kwas chlebowy. Jak zawsze, gdy kupowałem Wigor, aptekarka uśmiechała się pod nosem. Peszyło mnie to.

      – Co jest takiego zabawnego w balsamie Wigor? – spytałem.

      – Ależ nic, nic – odpowiedziała ona.

      – Ale przecież widzę – powiedziałem. Pokręciła głową i powiedziała, żebym się nie przejmował i że wszystko jest w porządku. Wzruszyłem ramionami. Wziąłem dwie flaszki i wróciłem na schodki. Hawran już siedział. Znicz zapalony przez fotografa płonął mu u stóp. Popijaliśmy i patrzyliśmy na drohobycki rynek.

      – Zapaliliście znicz? Jak ładnie – usłyszeliśmy nagle po polsku. Obok nas stały dwie dziewczyny. Jedna miała na podkoszulce napis „Bruno Schulz”, a druga – „Franz Kafka”. Włosy obu były farbowane na czarno, tyle że jedna nosiła je krótkie, a druga – długie, po łopatki. Obie trzymały w dłoniach po czarnej świeczce.

      Były z polonistyki. Z Warszawy. Ta z krótkimi włosami miała na imię Marzena. Ta z długimi – Bożena. Przyjechały, jak twierdziły, „oddać hołd wielkiemu polsko-żydowskiemu pisarzowi, mistrzowi mowy polskiej”. Tak to ujmowały. Oddać hołd i koniecznie znaleźć ulicę Krokodyli.

      Zapaliły swoje czarne świece (kupione zapewne w jakimś dizajnerskim sklepie jeszcze w Warszawie), postawiły pod schodami i usiadły koło nas. Puściliśmy Wigor w ruch.

      – Mój Boże, jaki to biedny, a zarazem fascynujący kraj, tak? – mówiła Bożena, a głos miała irytujący. Skrzeczała, co tu dużo mówić, i drażniąco dzieliła wypowiedzi na sylaby. – Z chęcią bym tu pomieszkała chwilę. Ja tu się czuję trochę jak w bajce. Kojąco mi jest, tak? Koi mię to. To zniszczenie, którę tu zaobserwowywujemy, ma w sobie coś schulzowskiego w gruncie rzeczy, tak? – Bożena machała nieco rękami, gdy mówiła. Na przegubie miała wytatuowane jin i jang. Oznaczało to, że po studiach raczej nie odnajdzie się prędko na rynku pracy. I raczej nic więcej. – Mię to naprawdę zauracza. W tę kraju. Wszystko tu jest – yyy – rozjębane, jak u Schulza. Wszystko jest niedorobione. Takie – manekinowate, tak? Utraciło formę. Mię to się bardzo podoba.

      – „Mię”? – Hawran też był już nieźle zrobiony. – Czemu mówisz „mię”?

      – O, to stara, piękna forma – w imieniu koleżanki wytłumaczyła równie naspidowana Wigorem Marzena – używał ję Bolesław Leśmian i Brunon Schulz, bo to się odmienia Brunona, a nie Bruna, nie wię czy wiecie, no i w ogóle tak się kiedyś w ogóle mówiło. Gdy wszystko było lepsze i mądrzejsze, a w gazetach pisano językiem szykownym, a nie, że Doda i cyce, a w kawiarniach rozmawiało się o rzeczach mądrych i niebanalnych. Bo w kawiarniach siedział Witkacy.

      – A dlaczego na końcu każdego zdania dodajesz „tak”? – spytałem Bożeny.

      Bożena popatrzyła na mnie złym wzrokiem.

      – Nie każdego przecież końcu zdania, tak? – spytała. – W sumie nie wię. A co, przeszkadza ci to?

      Generalnie powinniśmy byli je tam zostawić na tych schodach, ale hormony wzięły górę: Marzena była naprawdę kręcąca. Bożena już mniej, ale Marzena, no, no… Miała coś filuternego w wargach, w sposobie, w jaki układała usta, ptasio trochę, i wyglądało na to, że Hawran też ma na nią ochotę. No to sobie powspółzawodniczymy, pomyślałem. Sport to zdrowie. Dokupiliśmy więc tylko kwasu chlebowego, zmieszaliśmy go z Wigorem i poszliśmy z nimi szukać tej ulicy Krokodyli.

      Snuliśmy się po ulicach Drohobycza i odkrywałem, że Bożena może i mówi „mię” i „tak”, ale ma sporo racji. Forma tutaj naprawdę istniała wyłącznie jako zabytek. Cała ta cywilizacyjna narzuta, którą przyniosło Drohobyczowi ostatnie kilkadziesiąt lat, to była taniość. Prowizorka. Postnomadyzm jakiś. Tak samo jak w Polsce, tylko bardziej. „Pseudoamerykanizm” – czytała skrzeczącym głosem Bożena, bo – jakżeby inaczej – miała ze sobą Sklepy cynamonowe – „zaszczepiony na starył, zmurszałył gruncie miasta, wystrzelił tu bujną, lecz pustą i bezbarwną wegetacją tandetnej, lichej pretensjonalności”.

      Ale tak naprawdę było o wiele gorzej, niż wyprorokował to Schulz.

      „Widziało się tam tanie, marnie budowane kamienice o karykaturalnych fasadach, oblepione monstrualnymi sztukateriami z popękanego gipsu. Stare, krzywe domki podmiejskie otrzymały szybko sklecone portale, które dopiero bliższe przyjrzenie demaskowało jako nędzne imitacje wielkomiejskich urządzeń”.

      Rzecz była w tym, że nie trzeba było przyglądać się z bliska. Wszystko to, cały ten szwindel i tandetę, widać było już na pierwszy rzut oka. To nie było nawet udawane piękno, to było piękno czysto umowne. Sygnalizowane. Polegało na tym, że jeśli – na przykład – jakiś kupiec dzierżawiący sklepik w rynku postawił sobie przed tym sklepikiem starą doniczkę i w tę doniczkę naładował ziemi, i do tej ziemi powsadzał z dupy podobierane kwiatki, to nie było to oczywiście żadne, kurwa, piękno. Ale był to sygnał, że sklepikarz bardzo chciał, żebyśmy zrozumieli, że w tym miejscu chciał umieścić coś pięknego i że robił, co mógł.

      „Tak ciągnęły się, jeden za drugim, magazyny krawców, konfekcje, składy porcelany, drogerie, zakłady fryzjerskie” – czytała na głos Bożena, a dykcję miała koszmarną. – „Szare ich, wielkie szyby wystawowe nosiły ukośnie lub w półkolu biegnące napisy ze złoconych plastycznych liter: KĄFISEHI, MANIKIH, KĄG OF ĄGLĄD”.

      Mój Boże, myślałem, zataczając się już z lekka. Nasz upadek, myślałem, jest absolutny. Przecież to, czym on gardził, my teraz uważamy za szczyty sznytu i fasonu. Schulz nie przeżyłby w dzisiejszym Drohobyczu ani minuty. Nie czekałby na gestapowców, tylko sam by sobie strzelił te dwa razy w potylicę.

      A tymczasem robiliśmy sobie klasyczny tour de Schulz. Najpierw znaleźliśmy miejsce po kamienicy, w której ojciec Schulza miał ten swój osławiony skład bławatny. Później podeszliśmy pod dom, w którym mieszkał. Bożena z Marzeną uparły się, żeby wejść do środka, ale obecna lokatorka domu – zażywna kobieta z lwią czupryną farbowanych na pomarańczowo włosów – kazała nam spierdalać na drzewo, bo poszczuje psem. Bożena i Marzena uznały to za element lokalnego kolorytu i bardzo się radowały.