zawsze było to samo. Obce miasto, ciemny dworzec, po którym snuły się męty, prostytutki i gliny wyzywająco gapiące się w oczy. I ochroniarze wszelkiej maści, zawsze w mundurach i pod bronią, bo na Ukrainie wszystko było ochraniane, strzeżone, pilnowane. Nie można było zrobić kroku, by nie natknąć się na ochroniarza, zawsze zawodowo ponurego i próbującego robić wrażenie, jakby cały kraj wspierał się na jego barkach – a jednocześnie jakiegoś zagubionego, przykurzonego, który wyglądał, jakby chciał scedować na kogoś to całe ochranianie, pozbyć się go i schować w jakiejś dziurze.
Później niegościnne flaki ulic miasta, rozdrażnieni taryfiarze, zapach wnętrz ich ład i wołg, bo wsiadaliśmy tylko do ład i wołg, bo zawsze nam się wydawało, że łady i wołgi są tańsze jako taksówki, a ich kierowcy – mniej cwaniaccy i bardziej poczciwi.
Tak więc ten zapach towotu i benzyny, zapach ciał kierowców, zapach poprzednich pasażerów, zapach zwietrzałego papierosowego dymu, zapach zapachowych drzewek zwisających z zaśniedziałych lusterek. Przy ładowaniu plecaków do bagażnika trzeba było uważać, bo oni wszyscy mieli auta na gaz. I zawsze atmosfera była jakaś ciężko-gęsta, bo taksówkarz trochę milczał, trochę burczał, i wiózł nas ulicami tych ukraińskich miast, które wyglądały, jakby wiodły do jakichś zupełnie bezsensownych lokacji, takich, do których w zasadzie nie ma sensu wieźć, więc wiodły nas na odjeb się, byle odbębnić. Przez jakieś zrujnowane fabryczne bebechy, które ktoś kiedyś z konieczności zasiedlił.
I te kwatery na wynajem, w których nocowaliśmy. Zawsze leżały przy ulicach, które nie przypominały ulic, tylko jakieś zaplecza, jakieś przepusty między trzepakiem a śmietnikiem, jakieś wąskie przejścia między dwoma ślepymi ścianami, bo w poradzieckiej przestrzeni klasyczny miejski układ plac-ulica był mocno zaburzony. W gruncie rzeczy były to slumsy, ale nie nazywaliśmy ich tak, bo nikt ich tak nie nazywał, być może dlatego, że nikt się tu slumsów nie spodziewał, bo slumsy są w Indiach i w Ameryce Łacińskiej, a nie w byłym Związku Radzieckim. No, ale to były slumsy. Skonstruowane z czego się dało, raz widziałem ukradziony billboard zamiast ściany, a kiedy indziej – drzwi od kamaza zamiast furtki.
W środku zawsze było pełno pamiątek rodzinnych i bibelocików, jakiejś porcelanowej, kolorowej drobnicy, która miała oswajać te z dech zbite przestrzenie, te prysznice będące rurami sterczącymi z sufitu, z których woda ciekła nie do żadnego brodzika, tylko po prostu na podłogę, te drzwi o wysokości i szerokości człowieka, te stoły, za którymi ledwie się mieściliśmy.
Czasem docierało do mnie, że jeździliśmy tam oglądać po prostu nędzę i że to nie było fair, bo w ten sposób chcieliśmy sami poczuć się mniej nędzni, i wtedy przekonywałem sam siebie, że ta nędza nie zniknęłaby, gdybyśmy tam nie pojechali, że poza tą nędzą jest tu cały kontekst kulturowy, socjologiczny, historyczny, politologiczny i każdy inny, i na jakiś czas mi przechodziło. I znów można było kupować wódkę, kupować piwo, kupować suszone anchoisy i kalmary, kupować chipsy o smaku kraba, biełomory, które nadawały się wyłącznie do kręcenia dżointów i opowiadać sobie wszystkie te ruskie hardkorowe historie, jak to kiedyś taką taryfą jechaliśmy, że musieliśmy ją pchać, i to w deszczu, jak to podczas jazdy marszrutką ludzie musieli wystawać przez szyberdach, bo tylu było ludzi, jak to gliniarze nas zaaresztowali z jakiegoś z dupy wziętego powodu i chcieli sztraf, a potem przyszedł gruby, najebany w trzy dupy sierżant, rozczulony w tym najebaniu i pozytywnie nastawiony do świata, tak bardzo pozytywnie, że wyściskał nas jako słowiańskich braci i puścił wolno, a smutni milicjanci stali pod ścianą i cichymi głosami mówili: „a sztraf?”.
Naprawdę kochałem ten kraj.
Czasem po prostu brałem plecak i jechałem. Nie dzwoniłem po nikogo, tylko wsiadałem w pociąg do Przemyśla, potem w busa do Medyki, omijałem jakoś kolejkę mrówek na przejściu i wychodziłem w Ukrainę. Przez chwilę rozglądałem się i kontemplowałem rzeczywistość, która jeszcze niedawno była zwyczajną, najnormalniejszą kontynuacją mojej własnej rzeczywistości, a później ta rzeczywistość za Medyką rozjeżdżała się z moją rzeczywistością i szła własną drogą.
Smakowałem te różnice, smakowałem ten wschodni osad, który nalazł na starą, dobrą Galicję, kontemplowałem te twarze, które – gdyby Stalinowi pióro drgnęło o milimetry – stałyby teraz w kolejkach do polskich spożywczaków, do polskich urzędów, jeździłyby samochodami na polskich blachach, byłyby swojskie, po milionkroć swojskie i – jako takie – niegodne niczyjej uwagi, poza dziennikarzami programów interwencyjnych zajmujących się problemami społecznymi na polskiej prowincji.
Potem łapałem stopa albo wsiadałem w pierwszą lepszą marszrutkę stojącą przy przejściu i jechałem. Wszystko jedno gdzie. Gdziekolwiek. Czasem nawet nie patrzyłem na tabliczkę, którą marszrutka miała wystawioną na deskę rozdzielczą, po prostu rzucałem nie za ciężki plecak do paki, na bagaże w niebiesko-białą kratę i jechaliśmy. Czasem do końca trasy, czasem nie. Patrzyłem, jak za oknami przesuwa się zielona aż do boleści Ukraina, która – im dalej na wschód i południe – staje się żółtawobrązowa. Jak przesuwają mi się za oknem bielone krawężniki. Bielone albo malowane na przemian: jeden na czarno, a drugi na biało. Ale zawsze połupane. To zniszczenie było konserwowane w tej bieli i czerni. Ta farba sygnalizowała, że tak już zostanie, że tak już ma być. Że to się nie zmieni. Uspokajało mnie to w jakiś sposób. Wszystko zresztą tak się konserwowało. Pordzewiałe bramy, powyginane barierki, pogięte blaszane ogrodzenia. Wszystko było malowane grubą warstwą farby, najczęściej żółtej i niebieskiej. W ten sposób Ukraina zawłaszczała swoją własną przestrzeń. Należało się jej po tylu latach. A potem zasypiałem, a słońce lizało mi twarz przez szybę jak pies.
Wysiadłem kiedyś na dworcu marszrutek w Munkaczewie, do którego dotarłem – o ile pamiętam – przez Stryj i chyba jakoś zupełnie okrężną drogą przez Iwano-Frankiwsk, akurat skończył padać deszcz, płyta dworca, o ile to rozjeżdżone klepicho można było nazwać płytą, była pełna dziur ze stojącą w nich wodą. Wysiadłem z autobusu i przez chwilę patrzyłem, jak niebo przeciera się nad Munkaczewem, nad całą karpacką Rusią i staje się ukraińskie, żółto-niebieskie: tylko słońce i błękit. Nie wszystkim się ten błękit i żółć na Rusi podobały, wiedziałem to i nawet ich, Rusinów, rozumiałem – ich ojczyzna to była najprawdziwsza Europa Środkowa, zielone wzgórza, winnice, ruiny zamków, spokojna wielojęzyczność. Ale w tamtej chwili mnie to nie interesowało. Chciałem jechać dalej, nie miałem pojęcia gdzie. Na pewno nie na Słowację ani na Węgry. Te kraje były ciepłe i wygodne, ale mnie wtedy bardziej pociągała ukraińska wszechpotencjalność niż ciepłe kluchy Europy Środkowej.
Nie wiedziałem właściwie, po co przyjechałem właśnie do Munkaczewa, do tego ukraińskiego zakątka wbijającego się w Europę. Samo miasto mnie w zasadzie nudziło. Jedyne, co w nim było ciekawe, to sposób, w jaki Wschód próbuje naśladować Europę Środkową. Przypominało mi to nieco Polskę, choć wmawiałem sobie, że nie do końca. Piłem kawę ze śmietanką w jakiejś kawiarni wystylizowanej na nieudolną wiedeńskość i patrzyłem na ludzi próbujących żyć życiem Europejczyków.
Rozmawiałem z kelnerem, który chciał stąd wyjechać. Był Węgrem, więc chciał na Węgry. Pokazywał mi Kartę Węgra. Mówił, że już niedługo dostanie węgierski paszport i hejże, jo napot kivanok, Magyarorszag. Planował zajmować się tam remontami dachów. Miał, mówił, rodzinę w Tokaju. Był tam jako dziecko i nazywał tę ulicówkę najpiękniejszym miastem na świecie. Poza Tokajem był tylko we Lwowie i w Odessie na wakacjach. I na Krymie.
W pięć minut załatwił mi gandzię od Cyganów, których znał. Cyganie podjechali na górskich rowerach. Byli ubrani jak latynoscy alfonsi. Wykorzystywali naturalne predyspozycje. Jeden miał nawet zbereźny, cienki wąsik nad górną wargą. Idiotycznie to wyglądało: białe mokasyny, porozpinane koszule ze sztywnym kołnierzem, złote łańcuszki, fryzury jak z filmów Scorsese i górskie rowery. Ale gandzię mieli dobrą. Poszedłem