była moja matka – opowiadała ta pani z Petersburga. – Minęło prawie pół wieku… Kiedy ją aresztowali w trzydziestym siódmym, miała dwadzieścia dziewięć lat. Ile mogła mieć, jak ją położyli do tej jamy? Trzydzieści? Byłam starsza od własnej matki o pięćdziesiąt siedem lat…
Kołyma zostaje za nami. Jeszcze skok nad zamarzniętym Morzem Ochockim i zaraz Kamczatka. Jest! W prawym okienku płaska tundra, w lewym – grzbiet górski poprzetykany wulkanami. To tutaj wyrósł najwyższy wulkan Eurazji. Leży gdzieś daleko na północy, ale i te, które teraz widzę, są sporawe. Co mówię! Prawie dwa razy większe od naszych Tatr.
Podchodzimy do lądowania. Na ekraniku telewizora kamera wyświetla to, co widzi pilot. Niziutko w dole pojawia się wąska wstążeczka lotniska. Ludzie kochani, my w tę nitkę nie trafimy! Tyle się człowiek nalatał i mimo wszystko się boi. Ostatecznie nie jest czymś normalnym unosić się nad ziemią.
Żeby zagłuszyć własny strach, podczas startu i lądowania przyglądam się sąsiadom, oceniając, jak radzą sobie ze swoją paniką. Metody są różne. Kobiety wbijają palce w oparcie. Wciągają powietrze, jakby chciały zwiększyć nośność samolotu i trwają tak aż do momentu osiągnięcia wysokości przelotowej. Kolportowana wśród pasażerów na całym świecie legenda głosi, że kiedy już się leci na odpowiedniej wysokości, jest bezpieczniej niż podczas wzlotu i opadania.
Tak więc baby nie wstydzą się swojego strachu. Co innego faceci, faceci muszą być po hollywoodzku obojętni. Najtwardsi udają zaczytanych. Biorą gazetę od stewardesy albo wyciągają własną i pogrążają się w lekturze. Sprawiają wrażenie, że bilet kupili po to, aby w samolocie w spokoju coś przeczytać. Nie zwracają uwagi na kołowanie, gadanie pilota, start, turbulencje. Zainteresowanie dla słowa drukowanego tracą na – jakżeby inaczej – wysokości przelotowej. Inni – ci mniej ciekawi informacji ze świata – zapadają w sen. Pobudka następuje na wysokości przelotowej. Do zagłuszenia strachu służą także wesoła rozmowa, oglądanie paznokci oraz alkohol krążący w żyłach…
Ta sama sytuacja powtarza się podczas lądowania, z tym, że w dzisiejszych czasach coraz trudniej o alkohol na pokładzie. Ostatnim aktem samolotowego teatru jest moment, w którym maszyna podjeżdża do rękawa i nadchodzi moment wysiadania. Tu mamy dwa modele zachowań. Większość podróżnych, nie bacząc na napomnienia załogi, zrywa się z miejsc, wyciąga ze schowków bagaż i stoi w przejściu, oczekując na otwarcie drzwi. Mniejszość spogląda na niecierpliwych z nutą pobłażania.
– Po co się tłoczyć – zdają się mówić ich pełne wyższości miny – kiedy otworzą dopiero za kwadrans, a na bagaż i tak poczekamy pół godziny?
Jeśli zaś chodzi o moją skromną osobę, odgrywam rolę starego wyjadacza. Podczas startu i lądowania wyglądam przez okno. Uważam, że takie zachowanie świadczy o mym otrzaskaniu z lotnictwem i na dodatek nie trąci żadnym udawaniem. Dowodzi opanowania, żelaznych nerwów, a nawet lekkiego zblazowania. Co się zaś tyczy chwil przed wyjściem z samolotu, odkąd sklasyfikowałem dwa opisane wyżej modele, na przemian wstaję i siedzę. W poprzednim locie siedziałem, więc teraz stoję. Zapewne także jestem obiektem zainteresowania jakiegoś frustrata, który nie ma nic lepszego do roboty niż zajmować się podglądaniem spanikowanych bliźnich.
Kończąc ten nieco przydługi wykład lotniczej psychologii, muszę jeszcze wspomnieć o telefonie komórkowym. Pokład samolotu jest ostatnim publicznym miejscem na świecie, gdzie oszczędzone jest nam przymusowe wysłuchiwanie telefonicznych rozmów bliźnich. Ponoć dlatego, że włączenie komórki na pokładzie grozi katastrofą, o czym lojalnie uprzedza obsługa. Kłamstwo. Lecąc z Uzbekistanu do Rosji maszyną pełną migrującego na zarobek uzbeckiego ludu roboczego, miałem okazję przekonać się, że telefonowanie niczym nie grozi. Trzy czwarte pasażerów rejsu rozmawiało podczas startu maszyny, zamilkli dopiero, gdy w przestworzach straciliśmy zasięg. Podczas lądowania, jakiś kilometr nad ziemią, chwycili za swoje komórki, by nawiązać kontakt ze światem. Obsługa, widać do takich zachowań przyzwyczajona, nie interweniowała. Samolot bezpiecznie dotknął pasa startowego.
Wylądowałem i ja bez problemów na Kamczatce. Odstałem przepisowe pół godziny po bagaż i odnalazłem księdza Jana. Chłop wysoki jak tyka, nieogolony, uśmiechnięty. Zapakował mnie do samochodu i ruszyliśmy do miasta. Okolica bardzo sowiecka. Bloki, domki, budki, garaże. Brzydko jak diabli. Podobnie jak w całej Rosji, gdzie projekty urbanistyczne skrojone były pod gusta komunistycznych aparatczyków.
Tutaj ten cały bardak ustawiono na tle wspaniałych gór wrzynających się w błękit nieba. Wulkany wyrastają już kilkanaście kilometrów od miasta. Z jednego wydobywa się chmura białego dymu. Miejmy nadzieję, że jest nieczynny…
Od księdza Jana uczę się podstaw tutejszej orientacji w terenie.
Pietropawłowsk zbudowany jest wzdłuż głównej drogi i wszystko leży na którymś kilometrze. Na przykład dworca autobusowego nie lokalizujemy wedle nazwy ulicy czy placu. Należy wysiąść na przystanku „dziesiąty kilometr”. Bazar – „szósty kilometr”. Jakiś urząd – „ósmy”.
I w ten sposób wszędzie się trafi. W bok od drogi mało co jest.
Kościół znajduje się niedaleko od brzegu zatoki, na stoku góry i trzeba się trochę namęczyć, chcąc dotrzeć do niego po śliskich schodach. Kościół to może za dużo powiedziane. Po prostu nieduży dom, w którym mieści się także część mieszkalna. Dwóch księży i dwie siostry zakonne obsługują parafię sporo większą od Polski. Na górze słychać wrzask czeredy dzieci, lecz taktownie nie pytam, skąd się tutaj wzięły.
Ulokowano mnie w kancelarii. Miałem nadzieję, że odpocznę po długiej podróży, ale szykuje się wyjazd do psiej fermy i grzechem byłoby nie skorzystać z okazji. Wkładam tajgowy ekwipunek i melduję się w aucie.
Jedziemy na północ, w stronę gór. Samochód, jak większość pojazdów na Kamczatce, ma kierownicę po prawej stronie. To niezawodny znak, że bliżej stąd do Japonii i Korei niż do Niemiec.
Wyjeżdżamy z miasta i po godzinie droga się kończy. Dalej pójdziemy wąską ścieżką wyżłobioną w śniegu. Dookoła rachityczne brzozy i jakieś iglaki. Lasotundra. Wspinamy się na wielki płaskowyż, na którego końcu wyrastają wulkany. Słońce odbija się od śniegu i razi niemiłosiernie. Nie mogę otworzyć oczu, wystarczyła minuta i całkiem oślepłem. Niby stary traper, a pcham się w takie śniegi bez okularów przeciwsłonecznych. U nas na północy (jak to brzmi!) słońce w marcu zawieszone jest niżej nad horyzontem i tak mocno nie operuje.
Szedłem z zamkniętymi oczami, co kilka metrów otwierając je na ułamek sekundy. Ból, łzy i ciemność. Po pięciu minutach miałem dość. Zaraz oślepnę. Na przemian użalałem się nad sobą i kląłem. Moje mamrotanie usłyszał ksiądz Jan. Wystarczyło jedno spojrzenie, by zrozumiał, o co chodzi i po chwili miałem na nosie ciemne okulary. Dobrze jest widzieć. Jeszcze lepiej jest widzieć piękne rzeczy. Teren wciąż się wznosił. Przed nami piętrzyły się wulkany, oddalone może o pięć, może o dziesięć kilometrów – przy takiej przejrzystości powietrza trudno ocenić odległość. Otoczone wiankiem nieco gęstszego lasu, wydawały się unosić nad ziemią. Jeszcze wczoraj zapchana do granic możliwości Moskwa, a dzisiaj takie pocztówkowe widoki. Kicz stworzony w photoshopie.
Marsz do hodowli psów zajął nam godzinę. Był rześki, może dziesięciostopniowy mrozek, śnieg skrzypiał pod nogami. Lekko się szło. Lekko rozmawiało. W ogóle lekko się żyło. Po drodze dowiedziałem się, po co w ogóle tam idziemy. Fermę prowadzi młode małżeństwo Andriej i Anastazja Siemaszkowie, którzy postanowili wziąć sprawy we własne ręce. Rzucili miasto, wyścig szczurów i na tym odludziu zaczęli żyć po trapersku. Szczerze powiedziawszy, później dowiedziałem się, że Andriej ma jakąś rządową posadę, więc to odcięcie od cywilizacji nie jest takie pełne. Ostatecznie do miasta stąd ledwie kilkadziesiąt kilometrów, ale i tak trzeba podziwiać ich odwagę. Zbudowali dom,